top of page

Kanon lektur niepoprawnych politycznie wg. Zdebla – cz.16 – R. Ziemkiewicz– Jakie piękne samobójstwo

„Naród wspaniały w buncie i nieszczęściu, haniebny i bezwstydny w triumfie; najdzielniejszy spośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych”. Winston Churchill

„Prywatnie im nawet współczuję, ale musimy ich wytępić” Otto von Bismarck

„Mamy wielką rzeszę analfabetów i w nich cała nasza nadzieja”. Roman Dmowski

Rafał Ziemkiewicz jest moim zdaniem znakomitym felietonistą, dziennikarzem i pisarzem. Charakteryzuje go rzadka w naszym kraju lekkość pióra, podczas gdy ogromna większość naszych historyków tworzy prawdziwe gramoty, których czytanie przypomina przedzieranie się przez zwrotnikowy las deszczowy przy użyciu tępej maczety, jego książki czyta się łatwo i przyjemnie a dodatkowo zmuszają przy tym do przemyśleń i wyciągania własnych wniosków. Ziemkiewicz nie boi się stawiać bardzo kontrowersyjnych tez, jednak zawsze opiera je na szczegółowej analizie faktów.

W książce „Jakie piękne samobójstwo” podejmuje bardzo trudny temat naszej polityki zagranicznej w okresie międzywojennym, naszego wejścia do wojny a następnie utraty podmiotowości w wyniku priorytetowego dla aliantów sojuszu ze Związkiem Radzieckim.

Niestety nasza historia w dużej mierze oparta jest na niepodważalnych mitach, których historycy starają się unikać ze względu na ewentualną krytykę. Mitem założycielskim państwa polskiego jest np. przyjęcie chrztu przez Mieszka I w wyniku lęku przed agresją Niemiec. Jest to oczywiście kompletna bzdura kultywowana przez dziesięciolecia a podniesiona do rangi prawdy absolutnej po drugiej wojnie światowej. Wystarczy mieć minimalne rozeznanie w historii, żeby szybko zauważyć, że dla Mieszka I głównym zagrożeniem był Związek Wielecki w oskrzydlającym sojuszu z Czechami. Z tego punktu widzenia Cesarstwo Niemieckie było wręcz sojusznikiem a nie wrogiem dla państwa Polan, mało tego Mieszko I był stałym gościem cesarza w Kwedlinburgu i utrzymywał z nim przyjacielskie stosunki. No ale chrzest Mieszka I nie jest tematem tych rozważań, więc przechodzę do meritum sprawy czyli do pozycji Ziemkiewicza.

Zaczyna rozważania od stwierdzenia: „Państwa silne, zwycięskie piszą swoją historię na miarę odniesionych sukcesów, niewiele patrząc na to, co faktycznie miało miejsce. Co więcej, tak samo piszą też historię słabym, biednym i przegranym. I to, co było kiedyś, dopasowują do potrzeb dzisiejszej sytuacji. Historia tych bogatych i silnych musi być historią bohaterstwa, prawości i poświęcenia. Historia przegranych – historią nikczemności i głupoty. Inaczej opinia publiczna pomyślałaby, że podłość i cynizm popłacają, a szlachetność jest karana. A przyjęcie tego do wiadomości wprawiałoby ją w dyskomfort, przez psychologię zwany „dysonansem poznawczym””.

W przypadku naszej, zarówno historii jak i polityki zagranicznej jesteśmy skażeni jakimś dziecięco naiwnym podejściem. Podczas gdy wszystkie narody świata a już szczególnie Amerykanie chełpią się nawet najmniej istotnym zwycięstwem bo to buduje poczucie dumy narodowej, to my, uwielbiamy rozpamiętywać nasze klęski i porażki, z których snujemy sobie tylko rozumiane wnioski na temat naszej wyższości moralnej lub mickiewiczowskiego mesjanizmu wśród innych narodów. Prawda jest taka, ze nikt nas nie traktuje jako Mesjasza oraz nikt nie ma sentymentów żeby nas jako państwo sprzedać w tym momencie gdy tylko to może mu przynieść korzyści. A my bardziej niż Mesjasza przypominamy bitą żonę przez męża pijaka, która za każdym razem jak jej połamie kości, gdy tylko się wyleczy biegnie gotować bandycie obiad.

Jak pisze Ziemkiewicz, kiedyś posługiwano się pojęciem mit, obecnie zmieniono go na inne pojęcie, brzmiące o wiele bardziej neutralnie: narrację. „Mit. Dawniej powiedziano by „bajka”, „fabuła” – dziś mówi się na to „narracja”. Opowieść przykrojona do potrzeb tych, dla których jest przeznaczona, mająca coś uzasadnić, coś zilustrować. Narracją można zmienić kryzys w prosperity, kapusia w herosa, sprawców w ofiary i odwrotnie. Dla narracji fakty istnieją tylko jako materiał, z którego robi się dowolne wycinanki. Narracja, mit, bajka, polityka historyczna – jakkolwiek to nazwiemy – jest elementem wizerunku państwa, wizerunek przekłada się na wymierne korzyści polityczne, dostarcza uzasadnień i usprawiedliwień. Więc jest normalną częścią państwowego pijaru”.

Gdy popatrzymy na II wojnę światową żaden z krajów nie podjął takich działań jak Polska. Francja podpisała sojusz z Niemcami „w ramach wstecznego poprawiania historii nazywanego dziś kapitulacją, Francja zachowała swój rząd, swoje siły porządkowe i siły zbrojne oraz wszelką autonomię. Niemcy nie musieli się nawet trudzić wyłapywaniem francuskich Żydów – listy do deportacji przez komin sporządzały stosowne miejscowe urzędy, potem według tych list aresztowała przeznaczonych na zagładę francuska policja i za pomocą francuskich kolei dostarczała wprost do Auschwitz lub innego obozu zagłady. Nie musieli Niemcy przeciwdziałać żadnym szczególnym akcjom partyzanckim, bo przez większość czasu, niemal do samej inwazji, prawie takowych nie było. Nie musieli przeprowadzać masowych akcji odwetowych z tej samej przyczyny. Nie trudzili się też żadnymi masowymi akcjami eksterminacyjnymi, jak Palmiry, Wawer i inne pacyfikacje w odległej Polsce. Na pomnikach, które Francuzi skrupulatnie wystawili ku czci każdego rozstrzelanego członka ruchu oporu, napisy głoszą „rozstrzelany przez nieprzyjaciela” (par les ennemies). Pewien mój znajomy, będąc tam na wycieczce, zaprotestował kiedyś przeciwko tej posuniętej do absurdu politycznej poprawności – dlaczego nie jest napisane wprost, że przez Niemców, odpowiedziano mu: przecież to historyczne konspiratorów nie rozstrzeliwali wcale Niemcy. Robiła to francuska policja i tzw. rozejmowe wojsko”.

Żaden kraj również nie poniósł takich strat jak Polska, żaden nie podjął takich decyzji, nie wysłał na rzeź swojej młodzieży i żaden nie prowadził takiej nieprzemyślanej polityki zagranicznej jak Polska.

„Tego, kto się liczy, nie depcze się i nie poniża, bo jeśli się za to obrazi, oznaczać to będzie realną stratę. Polacy zaś, postawiwszy wszystko od razu na jedną kartę, wszystko z punktu stracili na samym początku wojny. Od tego momentu liczyć mogli ze strony świata – i liczyli, i wciąż to robią – co najwyżej na wdzięczność i współczucie. Ani jedno, ani drugie nie jest zaś, niestety, w światowej polityce walutą wymienialną. Jako w czasie wojny światowej, tak i dziś”.

Również nasza obecna polityka zagraniczna jest jakby z innej planety i paraliżują ją zaściankowe kompleksy w stosunku do wyobrażanych sobie europejskich salonów.

„III RP bowiem zamiast profesjonalnej „polityki historycznej” ma jakiś kuriozalny, bardzo silny instynkt „niezadrażniania” i „niekomplikowania”. Stąd polskie elity, zarówno polityczne, jak i intelektualne, na każde nawiązanie do historii zawsze, odruchowo reagują według kilku żelaznych zasad. Po pierwsze – nie wypominać Niemcom tego, że nas napadli, wymordowali i zrujnowali, by nie narażać świeżej przyjaźni z naszym najlepszym przyjacielem i adwokatem w Europie. Po drugie – nie wypominać tego samego Rosjanom, bo Niemcom i Europie bardzo zależy na tym, żebyśmy mieli z nimi przyjazne stosunki. Po trzecie – nie protestować, kiedy Żydzi dla podkreślenia wyjątkowości i spotęgowania blasku swego męczeństwa fałszują wspólną historię, negując cierpienia nieżydowskie i oczerniając naszych przodków, bo z Żydami po holocauście po prostu nie można się w żaden sposób spierać. Po czwarte wreszcie – nie wypominać Ukraińcom zbrodni na Wołyniu ani Litwinom wymordowania polskich lokalnych elit w Ponarach i nie prostować, gdy zakłamują oni i tę część naszej historii, bo to by zaszkodziło naszym jagiellońsko-giedroyciowym rojeniom o braterstwie z narodami, które odkąd zyskały narodową świadomość, nigdy do bratania się z nami nie przejawiły najmniejszej chęci. Za to chętnie przyznawać się, gdy ktokolwiek coś zarzuci nam, i terroryzować własne społeczeństwo rzekomą intelektualną odwagą tudzież szlachetnością elit „uznających bolesną prawdę”, że „sprawy nie były czarno-białe”, że „Polacy nie byli tylko ofiarami, bywali także i oprawcami”. Mieszanka uległości i kajania się w przekonaniu tych, którzy ją praktykują, ma zagwarantować, że wszyscy będą nas lubili. A na zapewnieniach, że jesteśmy fajni, i na poklepywaniu przez przedstawicieli Zachodu po plecach zależy naszej klasie panującej jak chyba w żadnym innym kraju.

To nie jest polityka. To jest zaburzenie psychiczne. Gdyby istniał taki gabinet psychoanalityczny, do którego przychodzić mogłyby całe narody, nasz powinien być pierwszym pacjentem. Niczym byśmy zresztą psychiatry narodów nie zaskoczyli – jak pisałem już w „Myślach nowoczesnego endeka”, ten syndrom traumy po przeżytym gwałcie i chorobliwie zaniżonej samooceny, graniczącej z napadami żywiołowego wstrętu do samych siebie, jest dość typowy dla wszystkich krajów postkolonialnych. Typowy jest też jego skutek: dojmująca potrzeba zasłużenia na cudze pochwały, dowartościowania się nimi, sprawiająca, że dotknięta nią zbiorowość skupia się na zadowalaniu oczekiwań cudzych, przedkładając je ponad potrzeby własne.

Łakniemy pochwał Europy i świata jak Sahara deszczu. Najmarniejsza książka zachodniego historyka, który zdobędzie się na kilka kurtuazyjnie ciepłych słów o nas, staje się nad Wisłą megabestsellerem, a jej autor zyskuje prawo do pouczania nas z pozycji białego człowieka edukującego dzikusów, jak się powinniśmy zachowywać i na kogo głosować, choćby w oczywisty sposób bredził i nie miał o bieżących polskich sprawach zielonego pojęcia. Dla przyjazdu i paru standardowych duserów amerykańskiego prezydenta gotowiśmy się zrujnować na wysłanie w drugi koniec świata całkiem za bezdurno wszystkich posiadanych żołnierzy i zapomniawszy o prawie międzynarodowym, oddać swe tajne bazy na najbrudniejszą robotę podległym mu służbom. Nie szanujemy siebie samych za grosz, czemu się więc dziwimy, gdy od czasu do czasu inni boleśnie okazują nam brak szacunku?”

„W Unii Europejskiej, gdzie wszyscy młócą frazesy o „europejskiej solidarności” i „wspólnym interesie” z wyrobionym od wielu pokoleń politycznym cynizmem, pod zasłoną tych hasełek pilnując swoich przyziemnych zysków – my jesteśmy tymi jedynymi, którzy szczerze w nie wierzą i chętnie w imię abstrakcyjnych interesów nieistniejącego narodu europejskiego poświęcają zupełnie realne dobro własne. Bo któż by tam dbał o swoje partykularne interesy, gdy kroi się Wielka Sprawa! Tak jak dla Wielkiej Sprawy uwolnienia świata od Hitlera poświęciliśmy się milionami i zmarnowaliśmy państwowość, tak dla kolejnej poświęcimy swoje rezerwy dewizowe, wzrost gospodarczy, demografię i inne drobiazgi jeśli chcemy być podmiotem światowej polityki, musimy przyjąć do wiadomości, na czym polityka polega, i zrozumieć, że narracje o walce dobra i zła dopisuje się do niej dopiero po fakcie, i to zawsze tak, by wykazać, że dobro reprezentowała właśnie ta strona, która wygrała”. Ziemkiewicz nie zostawia suchej nitki na tych, którzy kierowali państwem polskim po śmierci Piłsudskiego.

„Politycy i dowódcy, często pozbawieni najniezbędniejszej wiedzy, umiejętności i horyzontów, skłonni do hazardu i szafowania krwią, naiwni, łatwo dający sobą manipulować, a przy tym nierzadko załatwiający w najbardziej niestosownym na to czasie koteryjne interesy i porachunki, rzucali Polaków do wykonywania zadań, których wykonanie nie było możliwe, do bojów niedających cienia szansy na zwycięstwo. A ponieważ Polacy byli dzielni, ofiarni i zmotywowani jak bodaj żaden inny z biorących udział w tej wojnie narodów, ginęli masowo i do głowy im nie przychodziło pytać o sens. Jakby ogrom ponoszonej ofiary sam przez się musiał się przełożyć na jakiś skutek. A gdy się nie przełożył, Polacy uciekli – jak to się w szoku pourazowym zwykle zdarza – w urojenia. W zaprzeczanie oczywistym faktom, we wmawianie sobie, że cierpienie nas uszlachetniło, a ofiara ocaliła”.

„Szkiełko, oko i zwykły zdrowy rozum uczą, że gigantyczny upust krwi nie wzmacnia organizmu, tylko go osłabia. Zagłada elit narodu, ludzi najlepszych, sprawia, że dominować zaczyna w nim element nikczemniejszy. Naprawdę wielkie cierpienie wcale nie uszlachetnia, ale wiedzie do załamania woli i nieuchronnego upodlenia. Klęska i nędza nikogo nie uświęcają, ale wystawiają go na pogardę świata. Samobójstwo nie wzbudza powszechnego podziwu, tylko politowanie dla wariata”. Swoje wywody Ziemkiewicz zaczyna od Polski przedrozbiorowej, w pełni się z nim zgadzam, bowiem od kilku pokoleń historycy przekłamują historię naszego kraju wbijając kolejnym rocznikom piętno porażki i anarchii. Ja moim uczniom próbuję wbić do głów dumę ze swojego państwa i z tego, że są Polakami. Gdy w całej Europie płonęły stosy i wyrzynali się katolicy z protestantami my byliśmy jedynym krajem, w którym szlachta sama wygenerowała taki dokument jak Konfederacja warszawska, to u nas, mimo, że na sejmie głosowano zgodnie z zasadą consensusu, czyli wszyscy musieli być jednomyślni, przez ponad 150 lat aż do 1572 r. nie zerwano sejmu, tylko u nas po śmierci ostatniego króla dziedzicznego szlachta potrafiła samodzielnie wygenerować na sejmie konwokacyjnym zasady na jakich powinno działać państwo w okresie bezkrólewia. To i wiele innych aspektów powinno być powodem do dumy, natomiast my kolejnym pokoleniom wypalamy żelazem piętno porażki i hańby skupiając się na wycinku historii obejmującym dwóch ostatnich władców, na wybór, których my jako Polacy nie mieliśmy wielkiego wpływu. „Nie dostrzegamy dziś tej wyjątkowości. Dzieci w polskich szkołach od pokoleń uczone są o sarmatyzmie głupot. Zamiast dumy z „imperium swobód” panuje karykaturalna wizja „złotej wolności” jako zdziczenia i anarchii, wyprowadzona wprost z propagandy zaborców, którzy rozszarpanie Polski i jej okupację uzasadniali swą rzekomą cywilizacyjną misją narzucenia tutejszym dzikusom prawa i porządku. Wykpiwa się, jako dowód rzekomego genetycznego polskiego warcholstwa, liberum veto czy sejmikowe „instrukcje” i zasady akceptowania przez zgromadzenia lokalne uchwał sejmu krajowego. Odrobina zdrowego rozsądku każe zauważyć, że jeśli liberum veto było aberracją – to w takim razie aberracyjnymi instytucjami są i Unia Europejska, i ONZ ze wszystkimi swymi agendami. Kiedy chce się łączyć dla wspólnego celu różnorodne tradycje i kultury, prawo weta jest oczywistym i niezbędnym dla funkcjonowania systemu bezpiecznikiem. Tradycja szlacheckiego sejmikowania też wcale nie była zła, uniemożliwiała owo oderwanie się „klasy politycznej” od „demosu”, które dziś doprowadza do agonii (starannie ukrywanej za pomocą posypywania półtrupa tonami medialnego pudru) tzw. demokrację liberalną w typie zachodnim. Reprezentant sarmackiego narodu musiał umieć zdać sprawę ze swych poczynań tym, których reprezentował i w których imieniu działał, i nie było tu miejsca na żadne ściemy i propagandę, bo wyborcy mieli u boku szable i umieli się nimi posługiwać”.

A dlaczego Polska upadła? Upadła z tej samej przyczyny z jakiej upada obecnie cywilizacja zachodu, a mianowicie, pauperyzacja klasy średniej, przepływ majątku w ręce wąskiej grupy najbogatszych oraz wytworzenie ogromnej rzeszy klienteli będącej na smyczy bogaczy. Warto zapamiętać:

„obywatel, który posiada prawa polityczne, nie posiadając majątku, prędzej czy później sprzeda swój głos bogaczom i w ten sposób jego prawa, zamiast umacniać republikę, zaczną ją niszczyć”. Kamieniem węgielnym II RP i mentalności jej politycznych elit było powstanie styczniowe. Również dzisiaj jak słucham prezydenckich peanów na cześć tego powstania nie potrafię ustać ze złości w miejscu. Jakim trzeba być kompletnym ignorantem historycznym aby stwierdzić, że Polska uzyskała niepodległość dzięki powstaniu styczniowemu. Akurat to powstanie doprowadziło do całkowitej katastrofy, Królestwo Polskie utraciło jakąkolwiek niezależność, rozpoczęła się rusyfikacja, a szlachcie dosłownie przetrącono kręgosłup zarówno polityczny jak i gospodarczy w wyniku rozstrzelań, zesłań, wcielania do armii carskiej, konfiskaty majątków. Jeśli ktoś tych faktów nie zna, nie powinien w ogóle zabierać słowa w tej kwestii.

„Dziesiątki razy powtórzono frazes: gdyby nie ten powstańczy zryw, Polska nie byłaby dziś taka sama. To oczywiście prawda. Ale tak samo mógłby powiedzieć o sobie ktoś, kto wpadł pod lokomotywę i stracił w tej katastrofie obie ręce albo nogi”

Najgorsze w tym jest, że ci którzy je wywołali doskonale sobie zdawali sprawę z przyszłych konsekwencji, nikt z nich nawet przez chwilę nie liczył na sukces, cel był zupełnie inny.

„Wywołując powstanie – mówił otwarcie jego małoletni i mało odpowiedzialny przywódca, Bobrowski – spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, że dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczamy bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć”.

Naprawdę trudno skomentować takie założenia. Początków upadku II RP Ziemkiewicz doszukuje się zaraz u jej zarania, w konstytucji marcowej, przy tworzeniu, której głównym celem było nie stworzenie doskonałego aktu prawnego, lecz napisanie dokumentu maksymalnie ograniczającego władzę Piłsudskiego. Ironią losu było to, że Piłsudski władzą prezydencką w ogóle nie był zainteresowany. „Aby nie dopuścić do supremacji prawicy, lewica przeforsowała ordynację wyborczą w typie francuskim, to znaczy proporcjonalną, skutkującą chroniczną niemocą parlamentu i niemożnością wyłonienia stabilnego rządu. Aby potem nie dopuścić do supremacji Piłsudskiego, wsławionego Cudem nad Wisłą i sprawowaniem urzędu naczelnika państwa, prawica okroiła kompetencje prezydenta (spodziewając się, że on właśnie nim zostanie) do funkcji czysto reprezentacyjnych. Tak u samego zarania odrodzonej Polski zaczynał się jej upadek”.

Mit powstania styczniowego wpłynął na całe społeczeństwo II RP, a jego twórcą był sam Piłsudski. „Piłsudski wiedział, że Polacy potrzebują mitu i że powstanie styczniowe doskonale się na ten mit nadaje, jako klęska niezbędna dla sukcesu. W takim duchu wychowywane było pokolenie II Rzeczpospolitej, bez względu na to, czy mówimy o tej jego części, która znajdowała się pod wpływem lewicy, czy prawicy, endeków, ludowców, socjalistów czy piłsudczyków. Z jednej strony – poczucie mocy, płynące z ogromnego, historycznego sukcesu, jakim było odzyskanie wolności i pokonanie potężnego wschodniego sąsiada. Z drugiej – niewzruszone przekonanie, że ofiara poniesiona w walce o wolność nie marnuje się, choćby między nią a ostatecznym zwycięstwem miało upłynąć, jak między powstaniem a odrodzeniem Polski, całe pół wieku”. „Nowe pokolenie, które urodziło się już w wolnym kraju, nie chciało nawet słuchać o rozbiorach. Jedyne, co ich interesowało z przeszłości, to powstania. W II RP obowiązywał kult powstań. Kult powstań, trzeba to zaznaczyć, inny zupełnie, niż my dzisiaj to pojęcie odruchowo rozumiemy – nie irracjonalny kult męczennictwa, ale głębokie przekonanie, które nasza historia miała według obowiązującej wtedy narracji potwierdzić, że ofiara musi się przełożyć na zwycięstwo”.

Idąc dalej za tokiem rozważań, Ziemkiewicz podkreśla całkowity brak rozeznania ministra spraw zagranicznych Becka w polityce międzynarodowej i intencjach mocarstw. Taka a nie inna polityka doprowadziła do unicestwienia Polski we wrześniu 1939 r. ponieważ wymusiła atak Niemców w celu zabezpieczenia tyłów przed wojną z Francją. „Ambasador Francji w Warszawie, stwierdził: „Beck mówił mi parokrotnie... »nie robimy sobie złudzeń, wiemy, że nasz sojusz jest jednostronny: gdybyście byli zaatakowani przez Niemcy, Polska przyjdzie wam z pomocą, gdyż byłoby to w jej własnym interesie, natomiast wzajemność nie wchodzi w rachubę«”. Mniej więcej w tym samym czasie Beck oznajmia Ribbentropowi – podczas jego wizyty w Warszawie w styczniu 1939, gdy niemiecki minister stawia już sprawy wprost i pyta, co Polska zrobi w obliczu wojny niemiecko-francuskiej – że w takim razie Polska uderzy wszystkimi posiadanymi siłami na Niemcy. W istocie Beck wydał w ten sposób wyrok na Polskę, choć on sam sądził, że – przeciwnie – perspektywą wojny z Polską postraszył Niemców tak, iż na pewno odstąpią od planów agresji”.

Zdaniem Ziemkiewicza powinniśmy podpisać z Niemcami pakt przeciw Sowietom i wyzyskać maksymalnie dużo czasu na przygotowanie do wojny, ponieważ naszym głównym wrogiem był Stalin. Zresztą taka teza nie powinna nikogo szokować ponieważ takie właśnie kroki poczynili Węgrzy, Rumuni i Bułgarzy i w wyniku wojny ponieśli nieporównywalnie mniejsze straty niż Polska.

„W istocie sojusz z Francją nie daje nam nic poza ściąganiem sobie na głowę kłopotów z Niemcami, a pakt wymierzony przeciwko komunizmowi i ZSSR nie jest bynajmniej niezgodny z polską racją stanu. Gdańsk jest faktycznie miastem zamieszkanym w zdecydowanej większości przez Niemców, więc sami wpadliśmy w pułapkę, podnosząc dopiero co analogiczny argument w odniesieniu do Zaolzia”.

Tak naprawdę zarówno Anglicy jak i Francuzi perfidnie nas wykorzystali aby kierując agresję Niemców na Wschód kupić sobie czas na przygotowanie do wojny, do której kompletnie byli niegotowi. „Sięgnięcie przez Niemców po tę potęgę otrzeźwiło poniewczasie Anglików i Francuzów, uświadomiło im, że polityka appeasementu zbankrutowała i trzeba szybko wymyślić jakiś sposób odwrócenia nieuchronnej i bliskiej agresji na zupełnie nieprzygotowany do wojny Zachód. Nie byli w stanie wymyślić nic więcej niż powtórzenie zagrywki Bonneta: skłonić Polskę, by przeciwstawiła się niemieckiej ekspansji, a wtedy pierwsze uderzenie spadnie na nią. Ale to wystarczyło – głównie dlatego, że Polacy najwyraźniej tego, jakie znaczenie ma zwasalizowanie przez Niemcy małych na mapie Czech i jeszcze mniejszych Moraw, najwyraźniej nie zrozumieli”.

„Jakkolwiek strasznie by to brzmiało, to gdyby Polską rządził wtedy dalekowzroczny i odpowiedzialny polityk, musiałby uznać, że nie mamy innego wyjścia, niż przyjąć ofertę Hitlera, będącą zresztą starą koncepcją generała Beselera z pierwszej wojny światowej, i związać się sojuszem z Niemcami przeciwko ZSSR. Nie tylko, oczywiście. To także przedmiot do badań nad polską niedojrzałością, nad mechanizmami, które sprawiły, że po dwudziestu latach samodzielnego bytu Polska znalazła się w dyktatorskiej władzy kompletnych miernot, ludzi absolutnie niedorosłych do władzy, pozbawionych elementarnej wiedzy, nierozumiejących sytuacji, zagrożeń, mechanizmów rządzących polityką – co gorsza, w swej głupocie zatwardziałych i apodyktycznych, skłonnych raczej z oślim uporem brnąć w ułudy i samooszustwa, niż przyznać się do pomyłki, choćby cały naród miał za to zapłacić cenę życia”. Mało tego po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, nasi politycy kompletnie go zlekceważyli. „Polskie MSZ, indagowane na okoliczność podpisanego w Moskwie układu Ribbentrop-Mołotow, wydaje oświadczenie, iż „bezpieczeństwo Polski nie jest przez ten pakt umniejszone, bo ze Związkiem Sowieckim łączy nas pakt o nieagresji zawarty w 1932 i świeżo potwierdzony w 1938 roku””.

Przyczyn takiej indolencji naszego rządu Ziemkiewicz dopatruje się w systemie władzy sprawowanym przez Piłsudskiego. „Marszałek widział całą Polskę jak szlachecki folwark, a siebie jak jego właściciela, który od czasu do czasu rusza w obchód i sprawdza ekonomów, jak im robota idzie. Tu rzuci podchwytliwe pytanie, tam zajrzy nieoczekiwanie w jakiś najgłębszy kąt lub zażąda rozliczenia, a potem albo ekonoma pochwali, albo natrze mu za nieporządki uszu, w skrajnym przypadku wygrzmoci kosturem, wygna i postawi na jego miejsce innego. Tak można było zarządzać folwarkiem, gdy się było ziemianinem i od dzieciństwa wiedziało, jak on działa i co do czego służy – a i to tylko do pewnego czasu, zanim nowe wynalazki i procesy gospodarcze skomplikowały nawet tak proste dawniej sprawy, jak zasiewy, zbiory i odstawianie plonów od pokoleń temu samemu pośrednikowi. Państwem tak się rządzić nie dało, nawet gdyby Piłsudski był rzeczywiście, jak twierdzą niektórzy do dziś, geniuszem na poczekaniu radzącym sobie z każdą skomplikowaną materią. Co decydowało o awansie, o objęciu tej czy innej ważnej funkcji, w jaki sposób wysuwano tego właśnie, a nie innego kandydata do stanowiska, na którym później miał rozstrzygać istotne dla kraju sprawy? występującym byłoby: „protekcja”. A drugim, używanym niewiele rzadziej: „stosunki”. Wszystko załatwiało się po protekcji i poprzez stosunki”.

Efektem tego były rządy miernot bez polotu i większej inteligencji, starających się kontynuować politykę marszałka w ten sposób w jaki to sobie wyobrażali, że on by ją prowadził. Niestety ci co przejęli rządy po wrześniu nie prezentowali się wcale lepiej. „W efekcie zarówno zwolennicy Marszałka, jak i jego wrogowie nie wyobrażali sobie innego sposobu funkcjonowania w polityce niż w roli wodza. Nie tylko Rydz, Sikorski czy Beck; Polska tego czasu była cała pełna kieszonkowych Piłsudskich, każdy najmądrzejszy z całej wsi i posyłający wszystkich innych „kury szczać prowadzać” – choć żaden nie miał ani części charyzmy Marszałka czy jego zdolności pozyskiwania ludzi spoza swojej wąskiej klaki. I, niestety, żaden nie miał jego umysłowych horyzontów. Pod tym względem zwłaszcza Sikorski był dla Polski nieszczęściem: apodyktyczny i przekonany o swej nieomylności, a przy tym osobiście uczciwy, był w polityce, jak wielu ludzi osobiście uczciwych, naiwny do granic głupoty. Naprawdę wierzył, że co osobiście ustali z Churchillem, Stalinem i Rooseveltem, to będzie już ustalone i wykonane. Jego naiwność wyrażała się także w doborze współpracowników, którzy – co przyznają nawet najżyczliwsi mu biografowie i pamiętnikarze – stanowili kolekcję typów w najlepszym wypadku miernych, a często wręcz szemranych”. „Być może Sikorski nie mógł nic zrobić – są tu różne argumenty za i przeciw, których nie będę bliżej rozważać. Jednej rzeczy wybaczyć mu nie można. W swoich wystąpieniach stworzył on pojęcie, które zostało przez polskie wychodźstwo – bez względu na jego polityczne i personalne spory – podchwycone równie skwapliwie, jak Francuzi podchwycili zasuflowaną im przez niemieckiego agenta wpływu frazę „nie warto umierać za Gdańsk”. Myślę o pojęciu „kapitał krwi”. „Kapitał krwi”, czyli po prostu straty ponoszone przez Polaków na wojnie – to z braku silnej armii (bo czymże w ogólnym rozrachunku wojny było kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, kilkanaście dywizjonów lotniczych i kilkanaście okrętów, całkowicie uzależnionych logistycznie od sojuszników?) miało nam zapewnić pozycję przy stole rokowań. Pozycję tym silniejszą, im kapitał krwi będzie większy. Chyba nie warto wyważać otwartych drzwi, ale gdyby istotnie „kapitał krwi” miał w polityce międzynarodowej jakiekolwiek znaczenie, wyszlibyśmy z tej wojny jako mocarstwo. W stosunku do potencjału, z jakim wchodziły do wojny, żadne z państw nie poniosło w niej strat większych. I kogo to poza nami obeszło? Wdzięczność – w polityce międzynarodowej? Wdzięczność ze strony gangsterów takich, jak Churchill i Roosevelt, o Stalinie już nie wspominając?”.

„Stalinowska zasada „niet sientimientow” jest zasadą polityki nie tylko sowieckiej”.

„Rozumowanie w kategoriach „kapitału krwi” było już tylko zwykłą głupotą. Skrajnie naiwnym przekonaniem, że im więcej Polaków zginie, tym bardziej wzruszeni ich męczeństwem alianci będą się czuli w obowiązku nam to wynagrodzić. Co gorsza, w to szalone myślenie brnęliśmy tym głębiej, im bardziej sprawa polska była przegrana. Do apogeum nonsens doszedł już po zamordowaniu autora pojęcia „kapitału krwi” w postaci akcji „Burza” i powstania warszawskiego – posunięć, które można porównać tylko z zapisanym w wielu obozowych wspomnieniach „rzuceniem się na druty””.

„Zbrodniczy w swej istocie rozkaz do akcji „Burza”, oznaczający podanie NKWD na tacy, wprost do rozstrzelania, wszystkich struktur z takim trudem stworzonego Państwa Podziemnego, może być uznany za przejaw skrajnej politycznej demencji i utraty poczucia rzeczywistości wąskiej grupy polityków z Londynu. Ale skutki tej demencji mogły być tak straszne tylko dlatego, że szaleńcze rozkazy wydawano ludziom wychowanym w tej „wielkiej szkole bohaterskiego umierania”, by przypomnieć określenie profesora Ciechanowskiego, w przeświadczeniu, że nasza historia udowodniła, iż ofiara zawsze ma sens i przekłada się na zwycięstwo; może nie zaraz, ale kiedyś – na pewno!”.

Swoje przemyślenia Ziemkiewicz podsumowuje następująco: „Interesy polskie można było uznać za zbieżne z zachodnimi do marca 1939. Po rozbiorze Czechosłowacji należało zerwać z nimi sojusz, pilnować przede wszystkim wschodniej granicy, starać się za wszelką cenę wzmocnić państwo i armię – kupić wejściem do paktu antykominternowskiego czas i czekać na rozwój sytuacji. Skoro zaś pochopnie weszliśmy do wojny jako pierwsi i zostaliśmy rozgromieni, przy kompletnej (i będącej do przewidzenia) bezczynności zachodnich sojuszników, należało zrobić dokładnie to, co Francuzi: podpisać kapitulację z Niemcami. Oczywiście kilkadziesiąt tysięcy najbardziej bojowych „wolnych Polaków” tworzących tak jak „wolni Francuzi” de Gaulle’a jakiś symboliczny legion u boku antyniemieckiej koalicji było jak najbardziej wskazane zarówno dla ocalenia – w granicach rozsądku – „honoru”, jak i na wypadek gdyby Niemcy tę wojnę przegrali. Natomiast w kraju należało wygasić wszelki opór, jako do niczego na razie poza represjami nieprowadzący, i przede wszystkim nie zapominać o najeździe ze Wschodu. Należało na każdym kroku – zarówno ze strony ewentualnego „vichystowskiego” rządu krajowego, jak i „legionów” – podkreślać, że akcja sowiecka nie była żadnym „wkroczeniem” ani „wzięciem w obronę”, ale agresją zbrojną, gwałcącą obowiązujący pakt dwustronny i prawo międzynarodowe, że nastąpiła w chwili, gdy legalne władze Polski wciąż przebywały na terytorium kraju i sprawowały nad nim. Wasalność Sikorskiego i jego następców wobec najpierw Francji, a potem Anglii wyrażała się przede wszystkim zaniechaniem jakiegokolwiek działania, które służyłoby stwierdzeniu stanu faktycznego we wschodniej Polsce albo bodaj informowaniu o nim – i to nie tylko światowej opinii publicznej, ale nawet samych Polaków. O ile zbrodnie niemieckie były znane szeroko, o tyle o sowieckich nie pozwalała pisać aliancka cenzura nawet w czasopismach polskojęzycznych. Po Teheranie sprawa polska była już definitywnie przegwizdana. Każda kropla polskiej krwi wylana od tego momentu w walce z Niemcami była krwią zmarnowaną. Niemcy i tak już musiały przegrać – a dla Polski skutkiem tej przegranej musiało być przejście z okupacji niemieckiej pod sowiecką. Należało się przygotować do ponownej utraty niepodległości i oczekiwania na moment, gdy koniunktura międzynarodowa zasadniczo się zmieni – to znaczy zwycięscy alianci wezmą się za łby między sobą, co było więcej niż prawdopodobne. Bez wątpienia w każdym razie, gdyby nie zarządzono akcji „Burza” i powstania warszawskiego, leżących w interesie wyłącznie Sowietów i Niemców, gdyby nie zniszczono bezmyślnie Państwa Podziemnego, nie wydano Sowietom posiadanej broni, struktur i ludzi, sowietyzacja PRL postępowałaby wolniej. Po roku 1943 należało robić dokładnie to, o co Stalin na każdym kroku Polskę oskarżał, bo nie tylko on, ale każdy polityk z głową na karku tak by się na miejscu Polaków wtedy zachowywał. Unikać walki z Niemcami, za to bezwzględnie niszczyć agenturę sowiecką. Likwidować struktury PPR, jej działaczy, drukarnie, wyrzynać oddziały GL i AL, co było tym bardziej uprawnione, iż przeważnie zajmowały się one nie żadną walką z Niemcami, ale bandyckimi rabunkami na ludności cywilnej oraz skrytobójczym mordowaniem partyzantów AK i NSZ. Tak starałby się postępować każdy, kto by miał świadomość, że jest polskim politykiem albo dowódcą żyjącym w określonym, realnym świecie, a nie bohaterem powieści Sienkiewicza”.

Całe rozważania chciałbym zakończyć niezwykle trafnym stwierdzeniem autora.

„Przypominamy idiotę, który dał się przebiegłym kolesiom podpuścić do skoku na łeb w płytką wodę, przetrącił sobie kark i przykuty do inwalidzkiego fotela wciąż nie ma odwagi zrozumieć, co właściwie zrobił. Powtarza sobie, jakie to było odważne tak skoczyć, jak pięknie leciał, ba, o niczym nie marzy bardziej, niż żeby przyznali to ci, co go do samobójczego skoku nakłonili”.


3 wyświetlenia0 komentarzy

Commenti


bottom of page