top of page

Z pierwszej linii frontu walki z zorganizowaną głupotą - Covid news

Zapraszam do przeglądu: covid, maseczki, szczepionki, odporność i inne istotne sprawy.


Do Rzeczy

Dr Roszkowska: Zaniechanie leczenia COVID-19 skazało na śmierć kilkadziesiąt tysięcy Polaków

– Z ciężkim sercem, stawiam oskarżenie, że w majestacie prawa, nasza grupa zawodowa polskich lekarzy, z powodu śmiercionośnych wytycznych dotyczących terapii pierwszej fazy, zaniechania badania i leczenia, skazała na śmierć kilkadziesiąt tysięcy Polaków – mówi w rozmowie z DoRzeczy.pl dr Marta Roszkowska.

Dr Marta Roszkowska: Jestem otolaryngologiem, doktorem nauk medycznych z 40-letnim stażem pracy. Przez dwadzieścia kilka lat pracowałam w Szpitalu Bródnowskim w Warszawie w Klinice Otolaryngologii prowadzonej przez pana prof. Jana Jakuba Kusia, wybitnego specjalistę krajowego w tej dziedzinie, dzięki któremu otrzymałam, tak myślę, dobrą „kindersztubę medyczną”. Leczyliśmy bardzo trudne przypadki chorób laryngologicznych prawie z całej Polski. Potem sprawy potoczyły się tak, że wycofałam się do mojego gabinetu. Zabezpieczałam tzw. laryngologiczne „tyły”.

Infekcje covidowe zaczęłam leczyć mniej więcej rok temu podczas pierwszej fali. Zaczęłam to robić w zasadzie z... rozpaczy. Jako laryngolog w ogóle mogłam się nie interesować tymi pacjentami, ponieważ dolegliwości laryngologicznych podczas pierwszej fali było bardzo mało. Natomiast zaczęli do mnie dzwonić pacjenci, którzy leczyli się u nas od kilkudziesięciu lat, gdyż mój ojciec także był przez 60 lat dość znanym laryngologiem dziecięcym w Warszawie. Ci ludzie mówili mi, że.... umierają! Dosłownie, przecierałam oczy ze zdumienia i nie mogłam pojąć, o czym oni w ogóle do mnie mówią. A oni mówili, że fatalnie się czują, że „mąż leży i umiera”, „żona leży i umiera” lub „oboje umieramy”. Musiałam się wtedy tym problemem szybko zainteresować. Zaczęłam im pomagać, niektórych oczywiście musiałam skierować do szpitala.

Zaczęłam się tej choroby jakby „uczyć”. Atakowała mocno. Dość szybko zorientowałam się, że kluczowe jest uderzenie w pierwszej fazie choroby, w fazie wirusowej. Błędem jest mówienie, że choroba w większości przypadków ma łagodny przebieg i wymaga tylko leczenia objawowego. Nigdy nie wiemy, jak choroba się rozwinie. Można bardzo łagodnie zaczynać a fatalnie skończyć. Choroba może zaczynać się np. od bardzo niskiej temperatury na poziomie 37-37,5 stopni i nagle następuje „załamanie”. Ja osobiście bardziej się boję tych „łagodnych” przebiegów choroby, które jakby usypiają czujność lekarza i pacjenta, co sprawia, że ten ostatni późno zgłasza się po poradę. Wolę silniejsze pierwsze uderzenie, wówczas podaję leki i widzę od razu, czy jest poprawa. Najgorsze jest rozciągnięcie tej choroby w czasie. COVID-19 jest chorobą podstępną, trzeba wykazać się wielką czujnością i rygorystycznie „prowadzić” pacjenta.

Kluczowe jest zatem uderzenie w pierwszej fazie choroby, w fazie wirusowej. I tu zazwyczaj zaczynał się problem „in statu nascendi”. Pacjenci byli osamotnieni, przychodnie stały się twierdzami nie do zdobycia z często odłożonymi słuchawkami telefonów, odległymi terminami teleporad i ewentualnych testów. O badaniu fizykalnym nie można było nawet marzyć. Często o zdrowiu i życiu pacjenta decydował średni i niższy personel medyczny.

Wytyczne, jak mamy leczyć, przyszły do nas lekarzy gdzieś „z góry”. Jest tam napisane tak: pierwsza faza – leczymy objawowo – paracetamol lub inne NLPZ (niesteroidowe leki przeciwzapalne bez recepty). Przepraszam bardzo, ale ten paracetamol dla niektórych pacjentów to był wyrok śmierci. „Paracetamol – proszę czekać” – gdy słyszę to zdanie, to wszystko się we mnie burzy. Bardzo się tym denerwuję, bo to może być dla niektórych zabójcze.

Dlatego, że jest to lek przeciwzapalny, objawowy. Można go sobie wziąć co najwyżej przez dwa dni, żeby głowa nie bolała i żeby lepiej się spało. Potem na wszystkie dolegliwości należy stosować preparaty leczące, trzeba jak najszybciej wdrożyć prawdziwe leczenie, czyli leczenie przeciwwirusowe, hamujące replikację wirusa. To leczenie jest dostępne, ponieważ co najmniej cztery różne preparaty tego typu używane są na całym świecie.

Wydaje się, że eksperci z Rady Medycznej, mający styczność z ciężko chorymi pacjentami, wymagającymi hospitalizacji, chyba nie za bardzo się orientują, co się dzieje w opiece ambulatoryjnej. Leczą pacjentów w zupełnie innej fazie choroby. W fazie ambulatoryjnej chorzy są w zasadzie skazani na nieleczenie przez wiele dni. A przecież kluczowe jest uderzenie w pierwszym momencie, najlepiej w pierwszych dwóch dniach. Gdy w ciągu pierwszych dni poda się im odpowiedni lek antywirusowy, zupełnie inaczej się tych pacjentów prowadzi później. Przestają gorączkować, lepiej się czują, mijają im bóle. Czasami oczywiście trzeba też podać i inne leki. Monitoruję oczywiście ambulatoryjnie ich stan, samopoczucie, dolegliwości, temperaturę, poziom saturacji czy wskaźnik CRP.

Pacjent z fazy wirusowej wchodzi bardzo łatwo w fazę bakteryjną. To jest cienka granica i trzeba jej bardzo pilnować. Zdecydowanie lepiej jest zaordynować tzw. „overtreatement”, wyprzedzić pewne niekorzystne zdarzenie niż później „gonić” chorobę. Wówczas najczęściej kończy się to hospitalizacją.

Niestety, najczęstsza informacją, którą uzyskiwali pacjenci od lekarza, co do sposobu leczenia, była porada: „paracetamol - proszę czekać”. Stosowanie się do tej wytycznej doprowadzało wielu pacjentów do ciężkiego stanu zdrowia, a dla wielu było wyrokiem śmierci. Nigdy bowiem nie wiemy, czy znajdziemy się w grupie lekko, średnio czy ciężko chorującej. Paracetamolem „leczy się” w hipermarketach i na stacjach benzynowych. Tak nie leczą lekarze po wieloletnich studiach i praktykach, którzy powinni mieć lepszą wiedzę co do leczenia chorych w obliczu potencjalnie śmiertelnej choroby. Uważam, że leczenie „słynnym paracetamolem” uwłacza godności wykonywania zawodu lekarza! Od wielu lat jest to niestety narracja z wielu europejskich krajach.

Leczenie powinno zacząć się natychmiast, aby wszystkimi dostępnymi sposobami hamować replikacje wirusa. Po 7-10-14 dniach może być za późno. Ta choroba wymaga zdyscyplinowanego prowadzenia pacjenta. Daleka jestem od stwierdzenia, że wszystkich uda się nam gadko wyprowadzić z choroby. Ale gdyby zaistniała konieczność hospitalizacji, to chory trafiałby do szpitala w lepszym stanie. Hospitalizacja trwałaby kilka dni a nie kilka tygodni czy miesięcy. Prawdziwy minister zdrowia, zamiast straszyć mandatami i respiratorami, które wzbudzają gigantyczny lęk wśród ludzi, utożsamiany jest bowiem ze śmiercią, powinien stworzyć 3-4 algorytmy leczenia pierwszej fazy choroby i rozesłać je jak najszybciej do lekarzy pierwszego kontaktu.

Z ciężkim sercem, stawiam oskarżenie, że w majestacie prawa, nasza grupa zawodowa polskich lekarzy, z powodu śmiercionośnych wytycznych dotyczących terapii pierwszej fazy, zaniechania badania i leczenia, skazała na śmierć kilkadziesiąt tysięcy Polaków. W tym miejscu, chciałabym się też upomnieć o kolegów z pierwszej linii szpitalnej, przyjmujących najcięższych pacjentów. Codzienny zalew kilkudziesięciu nawet chorych w stanach preagonalnych, trwający przez wiele miesięcy, rujnował ich zdrowie fizyczne i psychiczne. Oprócz syndromu wypalenia zawodowego, uważam ze niektórzy cierpieli na zespół stresu bojowego.

W pierwszej fazie choroby często nikt nie chciał tych pacjentów nawet badać i to się nadal zdarza. Sam znam takie przypadki, nawet w ostatnim czasie. Lekarka powiedziała mojemu koledze, że chociaż jest zaszczepiona, nie zbada go, ponieważ ma on pozytywny test PCR.

No właśnie. Problem jest głębszy, nazwijmy go po części problemem etyczno-moralnym, ale i problemem czysto ludzkiego strachu. Lekarz jest zaszczepiony, teoretycznie ma przeciwciała lub inną odporność, powinien właściwie czuć się bezpiecznie. Ale może ma małe dzieci w domu, starszą osobę, bardzo boi się o siebie lub o swoich bliskich, nie wiemy. Nie oceniajmy tak surowo. Kiedyś trzeba będzie jednak przełamać ten wszechobecny strach nakręcany przez mass media. Telemedycyna może funkcjonować tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Aby móc udzielić sensownej teleporady, trzeba mieć ponadto bardzo duże doświadczenie zawodowe.

Rozumiem, że pacjenci, którzy do Pani dzwonili, dzwonili właśnie do Pani, bo gdzie indziej odmówiono im pomocy?

Tak. Najczęściej tak było. Normalnie nie dzwoniliby do laryngologa. Oni dzwonili do mnie w rozpaczy, że ktoś bliski umiera na ich oczach i nie wiedzą, co mają robić. Znikąd nie maja pomocy, nikt nie chce ich zbadać i nikt nie chce im podać żadnych leków, oprócz paracetamolu, a oni słabną.

A czy ta sytuacja się dalej utrzymuje?

Tak, ta praktyka trwa nadal, ale wydaje mi się, że powoli sytuacja się poprawia. Niektórzy odważniej przystępują do walki, znacznie częściej badają pacjentów, odważniej ordynują leki itd.

Ale wytyczne są nadal te same?

Wytyczne są te same. „Paracetamol, proszę czekać”. I to jest wielkie zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi. To szalony błąd. Można korzystać z dostępnych leków antywirusowych. Eksperci oczywiście mówią, że są to leki „niesprawdzone”, choć funkcjonują w medycynie od kilkudziesięciu lat, w wielu krajach były i są dostępne bez recepty. Eksperci chowają się za zasadą „evidence-based medecine”, czyli medycyny opartej na dowodach, ale przecież mamy do czynienia z sytuacją nagłą, sytuacją zaskakującą. Nie mamy czasu.

Znamy pewne grupy leków przeciwwirusowych, są one do naszej dyspozycji, możemy nimi walczyć. Osobiście wypracowałam dla moich pacjentów dwa schematy leczenia, wcale nie mowę, że najlepsze, modyfikuję je w zależności od sytuacji: jeden schemat dla młodych do 30 roku życia i drugi dla starszych i tzw. „spóźnionych”. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo nie będę tym wywiadem leczyła pacjentów. Krótko mówiąc nie możemy się poddawać reżimowi leczenia paracetamolem. Paracetamolowa narracja zaczęła się już dużo wcześniej. Ona przyszła do nas jakby „z zewnątrz”. Stosowały je głownie Anglia, Irlandia i Skandynawia, ale też i inne kraje europejskie. W laryngologii miałam do czynienia z tzw. „spadami paracetamolowymi” co najmniej od 15 lat. Chodzi o pacjentów leczonych paracetamolem wiele tygodni na schorzenia, w których istnieje wręcz przeciwskazanie jego stosowania.

Ilu ludzi uniknęłoby hospitalizacji, gdyby nie „leczono” ich tylko paracetamolem w pierwszej fazie choroby COVID-19?

Możemy się tego tylko domyślać. Amerykanie obliczyli, że 75-80 proc. pacjentów nie musiałoby wcale trafić do szpitali, gdyby byli oni wcześniej właściwie leczeni. Jest to informacja, która nie przebija się do mainstreamu. Błąd w zarządzaniu pandemią pojawił się na samym początku. Tu minister zdrowia powinien uderzyć, dać wytyczne lekarzom domowym. Powinien powiedzieć: Słuchajcie…macie cztery sposoby leczenia, zawsze bowiem trzeba zostawić lekarzom pewną przestrzeń wolności w podejmowaniu decyzji. Trzeba za wszelką cenę wyhamowywać replikację wirusa takim czy innym lekiem. Zresztą badania skuteczności leków przeciwwirusowych powinny być prowadzone w pierwszej fazie choroby a nie w fazach późniejszych, gdzie pojawiają się zupełnie inne procesy zapalne, powikłania wielonarządowe itd. Uważam, że badane są złe grupy pacjentów. Bada się chorych hospitalizowanych, a tam podawanie leków przeciwwirusowych w zasadzie mija się z celem.

O tym samym mówi profesor Raoult we Francji.

Tak, on leczy hydroksychlorochiną i od tego nie odstąpi, choć i jemu, światowej klasy profesorowi, chciano odebrać prawo wykonywania zawodu! Ale Marsylia kiedyś postawi mu pomnik, bo uratował życie tak wielu. Już rok temu pojawiły się bombki na choinkę z jego wizerunkiem.

Mówi, że trzeba podawać ją na początku choroby, a badania we Francji obejmowały fazę końcową i oficjalni eksperci stwierdzili, że jej podanie jest szkodliwe.

Zapewne jest tak jak Pan mówi, że w zaawansowanej fazie Covid lek ten nie może już pomóc.

Czy można powiedzieć, że fakt, iż Ministerstwo Zdrowia przez tyle miesięcy nie zmienia swoich wytycznych, to głównie kwestia niewłaściwego grona doradców, bo wszyscy oni to lekarze szpitalni?

Są wśród nich i ci nadzorujący lekarzy domowych i ci także powtarzają „paracetamol”. Przeprowadzenie badań np. nad amantadyną, o których się mówi, z tak zwaną „podwójną ślepą próbą”, to w obecnej sytuacji kontrowersyjne działanie. Wie Pan, ja osobiście nie chciałabym się znaleźć w „ślepej próbie”, potencjalnie śmiertelnej choroby, mają ponad 60 lat, będąc w grupie zwiększonego ryzyka. Skoro zachorowałam, to chcę być leczona. Możemy dyskutować o doborze i wyższości konkretnego leku nad innym, ale nie nad tym czy zastosować czy też nie jakąś terapię. Dlatego trudno będzie zorganizować odpowiednie grupy do badań. Ta choroba przebiega szybko, nie ma w niej czasu na zwłokę. Bomby lecą na głowę i trzeba bronić się i walczyć. Słowacy na przykład sprowadzili iwermektynę. Może od nich powinniśmy się uczyć, może powinniśmy się uczyć od profesora Raoulta z Francji, kiedy podawać hydroksychlorochinę i jak nią leczyć chorych, albo posłuchać doktora Bodnara z Przemyśla, jak leczyć amantadyną. Wielką jego zasługą jest, że dał sygnał, iż lek ten działa i że ustalił jego nowe dawkowanie! Osobiście amantadynę zapisuję od ok 30 lat na zespół Ramsaya-Hunta z bardzo dobrym efektem. Trzeba pilnie wypracowywać coraz to lepsze algorytmy leczenia, a nie tylko te „jedynie słuszne”

Tylko doktor Bodnar ma dziś kłopoty. Nie boi się Pani, że i Pani będzie miała nieprzyjemności po tym wywiadzie?

Trudno. Wiem, że mogę mieć kłopoty i że mogę być nawet pozbawiona prawa do wykonywania zawodu. Bardzo bym chciała, ale na razie nie mogę zmienić zdania.

Czyli w Polsce lekarz nie ma już prawa wypowiedzieć swojej opinii.

Niektórzy się wypowiedzieli i byli wzywani na wyjaśnienia przez Izby Lekarskie. Ja tego nie rozumiem, przecież na różnych zjazdach lekarskich, sympozjach, zawsze ścierały się, nawet na ostro, diametralnie różne opinie co do leczenia, rodzaju operacji itd. To powodowało, że medycyna się rozwijała, czas weryfikował teorie. To było fascynujące.

Czyli nie ma dziś normalnej, naukowej debaty na temat leczenia COVID-19?

Nie przypominam sobie takowej. Są pojedyncze webinaria, ale one promują „jedynie słuszne” wytyczne. Była debata krótkotrwała, „popularno-naukowa” w TVP, zaproponowana przez pana redaktora Pospieszalskiego, ale jego program został zlikwidowany.


Profesor Kuna kolejny raz, jak widać bezskutecznie próbuje się do przebić do tych twardych, pustych „czerepów rubasznych”.


Polsat News

Prof. Kuna: mamy słabą odporność i nie ma siły, będziemy się zarażać

Prof. Piotr Kuna, odnosząc się do słów Adama Niedzielskiego, który wskazał, że mamy do czynienia z "eksplozją pandemii" powiedział, że wzrost zakażeń będzie postępował z powodu obniżonej odporności społecznej wywołanej - między innymi - lękiem.

- Mamy świadomość, że jeżeli mówi to osoba odpowiedzialna za politykę zdrowotną, to - niestety - wywołuje to lęk. I mogę powiedzieć, takie słowa zabijają dlatego, że lęk wiąże się z bardzo gwałtownym spadkiem odporności i sprzyja rozwojowi infekcji. (...) Sytuacja, że pacjenci się zarażają pomimo szczepień jest związana z lękiem i brakiem ekspozycji na różnego rodzaju wirusy i bakterie w czasie lockdownu - wyjaśnił.

Dodał również, że nie ma skutecznego leku na koronawirusy, a jedynym skutecznym rozwiązaniem jest budowanie odporności.

Profesor Kuna wskazał, że szczepienia przeciw COVID-19 nie chronią przed zakażeniem.

- Pomyliliśmy się wszyscy. Szczepienie przeciwko wirusowi SARS-CoV-2 nie chroni przed ponownym zakażeniem, natomiast chroni przed rozwojem niewydolności oddechowej, zapaleniem płuc i zgonem - powiedział.

Zdaniem Piotra Kuny, jeżeli zyskamy odporność społeczną, COVID-19 stanie się chorobą sezonową.

- Uważam, że będzie tak jak z grypą. (...) Wirus będzie coraz słabszy, ale jednocześnie będziemy wszyscy wytwarzać własną odporność i pamięć immunologiczną. choroba będzie przechodzić coraz łagodnej. To będą objawy przeziębienia, to będzie koronawirus, ale ludzie przestaną umierać - wyjaśnił.

Profesor podkreślił, że o końcu pandemii będziemy mogli mówić, gdy zaczniemy traktować koronawirusa jako infekcję sezonową i przestaniemy osoby zakażone traktować jak "trędowate".



Maseczki nie chronią przed zakażeniem, zrozumcie to w końcu. NIE CHRONIĄ !!

Interia

Profesor Piotr Kuna: Nie mamy dowodów, że maseczki chronią przed zakażeniem Profesor Kuna odniósł się do słów ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, który zapowiedział, że ze względu na wzrost liczby zakażeń konieczne jest rygorystyczne przestrzeganie nakazu noszenia maseczek.

- To jest rodzaj symbolu, który sygnalizuje, że panuje nowy wirus i trzeba go unikać. W sensie medycznym, czy noszenie maseczek zmniejszy nam liczbę zakażeń? Wiedzą państwo dobrze, że w Wielkiej Brytanii, Polsce, Izraelu, USA, Polsce maseczki nie zmniejszyły liczby zakażeń. Nie noszono maseczek w Danii, przez większość czasu w Szwecji i to są kraje, które wyszły z pandemii obronną ręką.

Jak przyznał "w Szwecji ostatniego roku zmarło o 6 proc. mniej osób niż we wcześniejszych latach".

- Oni mieli koronawirusa, ale poprawili jakoś opieki medycznej i liczba zgonów była znacznie mniejsza. Do tego mieli 3 procentowy wzrost gospodarczy. Gospodarka się rozwijała, a ludzie przestali umierać - tłumaczył.

Dodał, że stosuje się do przepisów, ale "z punktu widzenia nauki nie mamy dobrych dowodów, że takie postępowanie chroni przed zakażeniem wirusem".





Życie Kalisza

Nigdy wcześniej nie było tak nonsensownych zaleceń medycznych !

Rozmowa z dr Markiem Ślusarskim, ginekologiem i endokrynologiem

– Panie doktorze, pandemia Covid-19 to zjawisko medyczne czy raczej problem natury politycznej? – Trudno to nazwać zjawiskiem medycznym. Według poprzedniej, starej definicji, Covid-19 nie spełnia kryteriów pandemii. Musiałaby być odpowiednia liczba zgonów oraz fakt występowania poza granicami kraju, w którym zjawisko się pojawiło. Natomiast według obecnej definicji ilość zgonów ma drugorzędne znaczenie, natomiast istotne jest to, że zjawisko pojawia się w wielu krajach. Zgodnie z taką definicją każdą sezonową grypę można uznać za pandemię.

– Czy to problem polityczny? – Z pewnością również polityczny. Swego czasu prezydent Białorusi opublikował film z posiedzenia na którym informował o wizycie przedstawiciela WHO, który oferował konkretną sumę za wprowadzenie lockdownu. Ponieważ się nie zgodził, po tygodniu pojawił się przedstawiciel Banku Światowego, który zaproponował jeszcze większe pieniądze za wprowadzenie lockdownu. I tym razem Łukaszenka się nie zgodził. Czy takie standardy postępowania były powszechne, tego nie wiem ale daje to do myślenia.

– Rządy bardzo wielu krajów na świecie przyjęły pewną wspólną metodologię „zwalczania” pandemii – lockdown, izolacja, maseczki, szczepienia etc. Jaki mechanizm tu zadziałał? – Oczywiście zalecenia WHO. Ale warto przypomnieć, że nie wszystkie kraje dostosowały się do tych zaleceń. Jak np. Białoruś czy Szwecja a być może jeszcze inne kraje o których nie wiem.

– Czy dostrzegalne są skutki wyłamania się wspomnianych przez Pana krajów z zaleceń WHO, np. znacznie większa liczba zgonów? – Z wiedzy jaką posiadam, w Szwecji nie występuje większa liczba zgonów w porównaniu z innymi krajami, które dostosowały się do zaleceń WHO. Z pewnością również szwedzka gospodarka ucierpiała znacznie mniej niż inne.

– To pokazuje, że kraje mogły ale nie musiały korzystać z sugestii Światowej Organizacji Zdrowia? – Dokładnie. Warto przypomnieć, że WHO to organizacja utrzymywana również ze składek państw członkowskich. Pamiętamy, że Stany Zjednoczone za prezydentury Donalda Trumpa zawiesiły finansowanie WHO, zapewne uznając, że są ku temu ważne powody. (Jak wiadomo obecny prezydent Biden zmienił decyzję swego poprzednika). Polska płaci. Są również duże wpłaty z prywatnych organizacji jak np. Fundacje Gatesów, a kto płaci ten żąda. Wracając natomiast do pytania. Oczywiście WHO daje zalecenia, ale one do niczego państw członkowskich nie obligują. Są jedynie zaleceniami i do tego często idiotycznymi. Pamiętam, jak przygotowywaliśmy się do oceny przygotowywanej ustawy dotyczącej większej dzietności w Polsce. W tym celu zapoznawaliśmy się również z dokumentami z WHO. Trafiliśmy na zalecenia dotyczące seksualizacji dzieci. I z tych dokumentów dowiadywaliśmy się np., że noworodki i niemowlęta trzeba masturbować, dzieciom 3-letnim organizować pogadanki o seksie a 9-latków uczyć stosowania antykoncepcji. To było przerażające! Takie zalecenia „wysmażyło” WHO. Potem dowiedzieliśmy się, że wpływ na treść tego „dokumentu” mieli jacyś doradcy.

– Nasi rządzący ignorują doniesienia o skuteczności takich leków jak amantadyna, konsekwentnie promując preparaty zwane szczepionkami. Dlaczego? – Trzeba by ich o to spytać, ja mogę się jedynie domyślać. Nie byłoby zręcznie promować idei szczepień gdyby były dopuszczone leki, które skutecznie leczą. Proszę zwrócić uwagę, że rządzący w ogóle nie zająknęli się na temat jak wzmacniać naturalną odporność. Na ten temat nie ma żadnych pogadanek zamiast tych gadek o szczepieniach w telewizorach. Mało tego, na początku WHO uparcie forsowano pogląd, że nie ma dowodów na skuteczność witaminy D3, witaminy C, cynku, itd. Natomiast praktyka była taka, że jeśli ktoś się rozchorował a obawiał się, że może to być SARS-Cov-2, nie mógł skomunikować się z lekarzem bezpośrednio tylko przez telefon i nie mógł być zbadany. Miał siedzieć w domu, przyjmować środki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe. A kiedy stan się pogorszy, pojawią się duszności – wzywać pogotowie, które zdecyduje czy chory ma trafić do szpitala. Nigdy wcześniej nie było tak idiotycznych zaleceń medycznych! Powtarzam – chory miał siedzieć w domu i czekać aż pogorszy mu się stan zdrowia! To niebywałe, stojące w jawnej sprzeczności z tym czego nas uczono.

– Krążą opinie o wyjątkowych zarobkach lekarzy i personelu medycznego zajmującego się leczeniem pacjentów covidowych. Skąd ta nadzwyczajna hojność? – To kolejna sugestia WHO, która zaleciła aby lekarze zajmujący się pacjentami nie tylko chorymi na COVID-19 ale z dodatnimi wynikami testów na SARS-Cov-2 nawet bez objawów byli inaczej wynagradzani. Miała to być zachęta finansowa dla lekarzy, którzy bali się kontaktów z chorymi ponieważ zewsząd szły sygnały, jak jest to potworna, śmiertelna choroba. Wprowadzono ludziom do głów taki program – dotkniesz, złapiesz wirusa i umrzesz. Dopiero później, w miarę rozwoju sytuacji okazało się, że zjawisko nie jest tak groźne.

– Ale wysokie gaże zostały... „trwaj pandemio!” – Tak, przy czym nie dotyczyło to jedynie Polski. W USA, wcześniej niż w Polsce, również zaczęły funkcjonować szpitale covidowe, w których za łóżko dostawały znacznie więcej, niż w pozostałych placówkach. Skoro już mówimy o korupcjogennej opiece medycznej chorych na COVID-19 w USA, to warto wspomnieć o przerażającej relacji pielęgniarki polskiego pochodzenia. Nie mogąc pogodzić się z praktykami, jakie działy się w tym szpitalu, zabrała głos. Z relacji wynikało, że kiedy przyjeżdżał pacjent z podejrzeniem wirusa, trafiał do pomieszczenia w którym leżeli chorzy w zaawansowanych stadiach. Po to, aby ten się zaraził. Jak tylko zaczynał zdradzać objawy takie jak np. duszności, podawano mu narkotyki aby utracił świadomość, przywiązywano do łóżka, intubowano i podłączano do respiratora pod którym najczęściej umierał. Uratował się jeden świadek – narkoman, który po dawce narkotyku ze względu na większą tolerancję wybudził się, oswobodził i uciekł. Za sprawą wspomnianej pielęgniarki, która szczegółowo udokumentowała proceder, sprawa stała się bardzo głośna w amerykańskich mediach.

– A jak Pan ocenia stosunek środowiska medycznego do zjawiska w Polsce? – To jest bardzo dziwne. Bo jeśli lekarz bał się spotkać z chorym pacjentem, twierdził, że może udzielić porady przez łącze telefoniczne, to chyba pomylił się z zawodem. Przecież lekarze, pielęgniarki, sanitariusze pracowali i pracują podczas działań wojennych, leczą rannych żołnierzy, czasami pod ostrzałem. I nikt w takich sytuacjach nie twierdzi, że nie będzie pracował, „bo go zastrzelą”. A w tym przypadku takich zagrożeń nie ma!

– Wspomniał Pan o sytuacji w amerykańskich szpitalach covidowych ale wiadomo, że przedstawiany w mediach obraz sytuacji w polskich placówkach też daleko odbiegał od rzeczywistości. – Pamiętam filmik z udziałem lekarki pracującej na oddziałach covidowych, która opisywała, jak ciężką pracę wykonuje; dyżurując przez kilka dni z rzędu i praktycznie nie śpi, ale nauczyła się regenerować w 15 minut i pracuje nadal. Oczywiście każdy lekarz wie, że to wierutna bzdura. Przez wiele lat pracowałem w klinice położniczo-ginekologicznej i wiem, jak wyglądają dyżury i jak lekarz się czuje po dyżurze. W badaniach naukowych podawane jest porównanie do pijanego kierowcy. Przykładami manipulacji były również obrazki ze szpitali covidowych, które często okazywały się puste. Stworzono taki szpital na Stadionie Narodowym, który miał obsługiwać wielu pacjentów a tych było tam, jak na lekarstwo i to takich, którzy byli lekko chorzy. Takie przykłady można mnożyć. Warto jeszcze dodać, że w tych pustych szpitalach, lekarze zarabiali duże pieniądze, (co przyznał anonimowo jeden z lekarzy) a dodatkowo rząd płacił ogromne kwoty za zakwaterowanie w drogich hotelach. To są rzeczy zdumiewające!

– Rządzący na wszelkie sposoby zachęcają do przyjmowania preparatów nazywanych szczepionkami, ale wiadomo, że nikt nie zna ich składu. Natomiast od pewnego czasu pojawiły się bardzo niepokojące informacje dotyczące tlenku grafenu. Proszę powiedzieć coś więcej na temat tej substancji.

– Informacja pochodzi od „La quinta columna” – „Piąta kolumna” – grupy zrzeszającej naukowców hiszpańskich, którzy badali szczepionki. Jak wiadomo, są one objęte patentem co oznacza, że aby je badać trzeba mieć zgodę właściciela patentu. Czy sądzi pan, że właściciel zgodzi się ujawnić zawartość fiolki?

– Pytanie retoryczne... – No właśnie. Ale Hiszpanom udało się dokonać takich badań i ustalić, że każda „szczepionka” zawiera od 90 do 95% tlenku grafenu, który w preparacie pełni rolę adjuwantu – środka wzmacniającego sygnał, celem wytworzenia przeciwciał. Istotne jest jednak to, że tlenek grafenu to substancja silnie toksyczna. Po ujawnieniu rewelacji w czerwcu tego roku pojawiły się opinie, że to fake news, kolportowany przez antyszczepionkowców, foliarzy i płaskoziemców, zwolenników spiskowych teorii. Okazało się jednak, że nie jest to bujda.

– Jakie zatem mogą być konsekwencje przyjmowania preparatów zawierających tlenek grafenu? – Już wcześniej w USA zaobserwowano np. powiększanie się węzłów chłonnych pachowych u kobiet, które przyjmowały szczepionki, co należy różnicować z przerzutowymi węzłami w przebiegu raka piersi lub oczyszczaniu się organizmu z toksyn. Z kolei naukowcy z „La quinta columna” sugerują, że tlenek grafenu może powodować mutacje DNA – nowe, nieznane kombinacje informacyjne co zwykle poprzedza rozwój nowotworów.

– Co w tej sytuacji powinniśmy robić, jak wzmacniać własną odporność? – Przede wszystkim nie ulegać „pandemii strachu” generowanej przez media i rządzących ponieważ lęk doprowadza do wyrzutu hormonów zmniejszających naszą odporność. W ten sposób również działa nasza psychika, która sprawia, że może stać się to, czego się obawiamy. Taka jest siła sugestii. Oczywiście znaczenie ma nasze odżywianie – czysta żywność i woda oraz przyjmowanie witamin: D3, C, K2, selenu, cynku i innych substancji w formie skoncentrowanej, jak np. kwercetyna. Zwracam jednak uwagę na witaminę D3. Wiele prac naukowych przyznaje, że jeśli człowiek ma prawidłowe stężenie witaminy D3 to ryzyko zachorowania na COVID-19 zmniejsza się nawet o 80%. Ale czy ktoś z nas słyszał o tym od rządzących?



67 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page