top of page

Kolaps edukacji.

Uwaga zaboli. Więc wrażliwcom radzę nie czytać tego tekstu.

 

„Dla nie-niemieckiej ludności Wschodu nie mogą istnieć szkoły wyższego typu niż czteroklasowa szkoła ludowa. Zadaniem takiej szkoły ludowej ma być tylko: proste liczenie najwyżej do 500, pisanie nazwiska, nauka, że przykazaniem boskim jest posłuszeństwo wobec Niemców, uczciwość, pilność i grzeczność. Czytania nie uważam za konieczne.” – Reichsfuhrer SS Heinrich Himmler

 

Po 31 latach pracy w edukacji staję się powoli zgryźliwy.

 

Mamy nowy rząd i mamy ministrę (to jest dobre, zaraz wiadomo z kim się ma do czynienia), a więc mamy ministrę (kurde poplułem się ze śmiechu), mamy więc ministrę… Nowacką i całe stado wiceministr, które będą reformować edukację.

 

Od kwietnia w klasach 1-3 będzie zakaz zadań domowych, a w klasach 4-8 będą mogły być, ale nie będzie wolno ich sprawdzać. Od września odchudzeniu ulegnie program nauczania z języka polskiego, geografii, fizyki, chemii, biologii i historii o 20%, czyli co piąta lekcja, albo co piąty dział, albo co piąty akapit będą wywalone. Prawdopodobnie będzie za to wprowadzona edukacja seksualna. Uważam to, za doskonały pomysł, w końcu przecież te 15 latki powinny wiedzieć po co właściwie mają używać tej tabletki dzień po. Szkoda, że wzorem szkolnictwa niemieckiego nie wprowadza się jeszcze pokoju do masturbacji od przedszkola wzwyż. Co prawda palić fajek nie mogą, red bulla ani tigera również kupić nie mogą, ale za to im szybciej zaczną kopulować tym lepiej, byle zdążyli wziąć pigułkę. Na drugi dzień oczywiście. Ola Kołłontaj jest z was dumna towarzyszki.

 

W pełni popieram pomysły ministry edukacji (ten feminatyw jest tak absurdalny, że nawet słownik Worda go automatycznie zmienia), uważam je jednak za mało postępowe, po co w ogóle stresować dzieci i młodzież, powinno się w ogóle szkoły pozamykać, każdy uczeń powinien powiedzieć kim chce być: chcę być kardiologiem, jesteś kardiologiem, chcę być inżynierem, jesteś inżynierem, chcę być neurochirurgiem, jesteś neurochirurgiem. Szkoła powinna być wyeliminowana jako zbędny element pomiędzy bezstresowym dzieciństwem a pracą zawodową. Poza tym powinno się zwolnić wszystkich nauczycieli, przecież wiadomo, że to pierdolone nieroby, udające, że pracują a  i tak jedynie 18 godzin w tygodniu.

 

Jeśli się nie uda całkowicie zlikwidować szkół, to proponują zadania maturalne z kolorowania a samorządom proponuję zwiększenie liczby uczniów w klasie. 38 osób to stanowczo za mało, powinno być 76, 20 siedziałoby na kolanach a kolejnych dwudziestu miałoby wygodne miejsca leżące na podłodze pomiędzy ławkami.

 

Dobra dość tego sarkazmu.

A teraz już całkiem na poważnie. To, że polską edukację toczy kryzys to wiedzą wszyscy. Jedynymi odpowiedzialnymi za jego powstanie i rozwój, są kolejne od 30 lat rządy i kolejne nieudolne indywidua na stołkach ministrów edukacji. Spośród naszych ogólnie miernych polityków, do edukacji idą ci najgorsi, dlatego nie ma się co dziwić, że z każdym kolejnym rządem jest gorzej. Po 31 latach już przeżyłem tyle reform i zmian, że niczego już nie oczekuję w kwestii poprawy nauczania. Przede wszystkim aby dokonać prawdziwej reformy edukacji trzeba by było wpompować ogromne pieniądze w cały system, a nasze kolejne rządy traktują oświatę jak wrzód na dupie. Coś z nim trzeba zrobić bo uwiera gdy się siedzi.

 

Moim zdaniem obecnemu kryzysowi są winne cztery strony: rząd, samorządy, rodzice i nauczyciele. Nie są winni uczniowie, wręcz przeciwnie, oni są największymi poszkodowanymi tego marazmu.

 

To co obecnie się propaguje, to amerykańska koncepcja antyszkoły, czyli równania poziomu do najsłabszego. Skutkiem jest ciągłe obniżanie poziomu, ponieważ słabsi będą coraz słabsi. Efektem finalnym będzie poziom koledzów dla kolorowych w Stanach, gdzie ludzie jakby nie było na studiach, nie potrafią wykonać prostych zadań matematycznych.

 

Śmieszy mnie gadanie o przeładowaniu materiału. Gdy ja kończyłem podstawówkę i wybierałem się do elektronika, musiałem na dzień dobry zdać egzamin wstępny z matematyki, języka polskiego i fizyki, ponieważ na jedno miejsce było nas czterech. W pierwszej klasie, na podstawach elektrotechniki liczyłem na liczbach zespolonych, w trzeciej aby obliczać na maszynach elektrycznych musieliśmy biegle liczyć pochodne i całki, na matematyce robiliśmy je dopiero w czwartej klasie. Na automatyce w czwartej klasie obliczaliśmy laplasjany, więc niech mi nikt nie mówi o przeładowaniu materiału. Po prostu są bardziej i mniej zdolni, i nie wszyscy są w stanie opanować materiał, jeśli się mylę to dajcie każdemu chętnemu zgodę na leczenie ludzi.

 

Zresztą o coraz niższych umiejętnościach uczniów pisała niedawno pani Izabela Brodacka-Falzmann, emerytowana nauczycielka, wdowa po Michale Falzmannie, człowieku który ujawnił największą z afer III RP – Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.

 

 „Mam przed sobą zbiór zadań do matematyki dla klasy V-VI szkoły podstawowej. Autorzy: Tadeusz Korczyc i Jerzy Nowakowski. Wydawnictwo WSiP 1985. Z tego zbioru korzystały moje dzieci. Chodziły do zwykłej, dzielnicowej, mocno skomunizowanej szkoły imienia Wojska Polskiego, razem z dziećmi lokalnego marginesu. Ani moje dzieci, ani dzieci marginesu, które przychodziły czasami do mnie z zadaniami z matematyki nie miały z ich zrozumieniem żadnych poważnych problemów.

Daję zadanie z tego zbioru tegorocznym maturzystom, których douczam w ramach kursu przygotowawczego.

Oto inkryminowane zadanie: „Doświadczenie polega na trzykrotnym rzucie monetą. Czy zdarzenie: wypadnie przynajmniej jeden orzeł jest tak samo prawdopodobne jak zdarzenie: wypadną dokładnie dwie reszki?”. Kiedy dziesiąta z kolei osoba deklaruje, że nie ma pojęcia jak to rozwiązać pokazuję okładkę książki. Ogólne niedowierzanie. „Jak to – to zadania dla szkoły podstawowej? Chyba jesteśmy idiotami”- samokrytycznie stwierdza jeden z kursantów. „Przez uprzejmość nie zaprzeczę” – odpowiadam zgodnie z najgłębszym przekonaniem.

W tym samym zbiorze są zadania dotyczące wektorów na płaszczyźnie i w przestrzeni trójwymiarowej, elementy statystyki, nierówności z wartością bezwzględną. Większość tych zadań zdecydowanie przekracza możliwości maturzysty wybierającego obecnie egzamin na poziomie podstawowym.

 

Jak to się stało, że w ciągu ostatnich 20 lat przeciętny maturzysta osiągnął poziom niższy od ucznia V klasy szkoły podstawowej w PRL?

 

1) Pierwsza przyczyna to celowe obniżenie poziomu. Przez 20 lat nie było obowiązkowej matury z matematyki, a program liceum był konsekwentnie kastrowany. Kiedy zaczynałam uczyć w szkole, w programie była analiza matematyczna – granice ciągów i funkcji, szeregi, badanie funkcji, całki. Badanie funkcji było przerabiane w II klasie liceum. Doskonale radzili sobie z nim nawet uczniowie klas ogólnych. W klasach matematycznych badało się również funkcje wykładnicze i logarytmiczne. Przekonywano mnie ostatnio, że w klasach ogólnych badało się tylko wielomiany i funkcje wymierne i że badanie funkcji jest nad wyraz algorytmiczne ( czyli można się go nauczyć na zasadzie recepty na piernik). Zgodziłabym się z tym gdyby nie fakt, że te same funkcje wymierne sprawiają teraz poważny kłopot przeciętnym studentom I roku politechnik i SGH.

 

Z programu i wymagań egzaminacyjnych w liceum kolejno wypadły: szeregi w tym szereg geometryczny zbieżny, oczywiście całki , potem pochodna i badanie funkcji. Z programu rachunku prawdopodobieństwa wypadł schemat Bernoulliego, prawdopodobieństwo warunkowe, wzór Bayesa, rozkład zmiennej losowej, wartość oczekiwana i wariancja. Zadania z prawdopodobieństwa całkowitego zaleca się obecnie rozwiązywać „ drzewkiem” – czyli jak w V klasie szkoły podstawowej moich dzieci. W trygonometrii zlikwidowano nierówności trygonometryczne i wzory redukcyjne.

 

Jakiś mędrek powie: po co znajomość wzorów, które są przecież w tablicach i w Internecie?

 

Odpowiem. Zawsze na pierwszym roku studiów, w kursie algebry, wprowadzano liczby zespolone i było to traktowane jako rozgrzewka, jako najłatwiejszy dział do opanowania. Obecnie z liczbami zespolonymi jest problem. Studenci nie radzą sobie z postacią trygonometryczną liczby zespolonej bo nie operują wzorami redukcyjnymi i ogólnie rzecz biorąc wzorami trygonometrycznymi.

 

2) Nadużycie kalkulatorów i komputerów. Na ten sam kurs uczęszcza uczeń szkoły amerykańskiej. Otrzymują w szkole ogromne kalkulatory rysujące wykresy funkcji punkt po punkcie. Ma za zadanie narysować wykres funkcji liniowej. Upiera się, że użyje swego kalkulatora. Wpatruje się w napięciu, ze zmarszczonym jak pies rasy mops czołem w pojawiającą się wolniutko na ekranie prostą. Pomijając fakt, że regulamin matur nie dopuszcza używania podczas egzaminu takiego sprzętu , użycie go do tak banalnego problemu to strzelanie z armaty do wróbla. Młody człowiek ze swoim liczydłem przypomina mi inkasenta elektrowni albo kontrolera parkometrów, a w najlepszym wypadku panienkę sprzedającą buraki, która nie wie, że 2+2=4 dopóki nie użyje kasy. Ten chłopak jest na prostej drodze do wykonywania właśnie takiego zawodu.

 

3)Wprowadzenie gimnazjów i koncepcja „ programu spiralnego” . W założeniu miało się wracać kilka razy do tego samego tematu na rosnącym poziomie. W praktyce niektórych tematów nie przerabia się wcale.

 

4) Demokratyzacja oświaty sprowadzająca się według decydentów do zamiany jakości w ilość. Sama słyszałam jak przewodniczący CKE wyjaśniał nauczycielom, że żeby poprawić wyniki nauczania należy obniżyć poziom wymagań.

 

Za czasów PRL nasi uczniowie wyjeżdżający do Europy czy do Stanów uważani byli za geniuszy. Teraz zrównali w dół. Tyle, że w krajach europejskich obok oświaty dla plebsu przeznaczonego do sprzedawania buraków i obsługi stacji benzynowych istnieją elitarne szkoły na bardzo wysokim poziomie. W Stanach obserwuje się pozorny paradoks, że przy bardzo niskim poziomie przeciętnego ucznia poziom uczelni jest wysoki. To kwestia specjalizacji. Kto nie interesuje się nauką może poprzestać na tym niskim poziomie szkoły publicznej, zdawać maturę z gotowania na gazie czy pielęgnacji niemowląt i szukać sobie z powodzeniem miejsca w społeczeństwie. Nauka jako awans społeczny była to specjalność ZSRR i demoludów. Teraz w Stanach tak naukę traktują Chińczycy. Dominują w laboratoriach naukowych.”

 

Niedawno zostały opublikowane wyniki PISA. Oczywiście próbowano je przedstawić jako sukces, ponieważ nasi uczniowie całkiem dobrze wypadli w porównaniu z rówieśnikami z Europy. Jednak ogólnie wyszła katastrofa, której żadna kosmetologia nie przykryje.

 

Z matematyki poziom uczniów spadł z 516 pkt w 2018 do 489 pkt.

Z rozumienia czytanego tekstu spadł z 512 pkt do 489 pkt.

Z nauk przyrodniczych z 511 pkt do 499 pkt.

To efekt genialnego pomysłu zamykania szkół i wprowadzenia zdalnego nauczania. Jak się na to zwracało uwagę to nawet nauczyciele byli szczęśliwi, że nie muszą do szkoły jeździć.

 

Dla porównania zwyciężyli Azjaci, najlepszy system edukacji mają Singapur, Makao, Tajwan i Hongkong. Osiągają wyniki w wysokości 575 punktów z matematyki, 543 z rozumienia tekstu i 561 punktów z kompetencji przyrodniczych. Krótko mówiąc, nasi najlepsi uczniowie mieliby problemy z nauką w Singapurze, a najsłabsi uczniowie z Singapuru byliby orłami w Polsce.

 

Serio ktoś uważa, że brak zadań w podstawówce nie pokłębi problemu? Serio?

 

Teraz włączają się wiecznie oszczędzające na edukacji samorządy. Jak ktoś sobie wyobraża naukę matematyki tylko i wyłącznie na lekcji w klasie 38 osobowej? A biologi? A fizyki? No niech będzie 36 osobowej. Na jednego ucznia wypada 1,5 minuty. Ile zdąży się zrobić zadań na tablicy? Jak nauczyć w tym układzie tych najsłabszych?

 

Kolejna sprawa, ponieważ rozwój połączeń nerwowych a co za tym idzie zdolności intelektualnych wynika z ciężkiej pracy mózgu, jakie będą możliwości intelektualne naszych uczniów po podstawówce? Każdy kto uczy w szkole doskonale wie, że jeden uczeń opanuje fragment tekstu w ciągu minuty a drugi z tym się męczy dziesięć razy dłużej.

 

Ja wiem, że to wszystko są niezwykle skomplikowane sprawy i ministra, które z trudnością dopiero w wieku 31 lat zdobyła tytuł licencjata na Polsko – Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, której rektorem i współzałożycielem zupełnie przypadkiem jest jej ojciec, może tego po prostu nie ogarniać intelektualnie.

 

Nie wiem, może się mylę ale z działań ministry i oczekiwań rodziców, rozumiem, że przyszła praca dla obecnych uczniów będzie bezstresowa i bardzo mało wymagająca jeśli chodzi o umiejętności? Tak będzie?

 

A widzieliście fabryki w Chinach? Same roboty. Gdy puszczam moim uczniom film o Singapurze, to tam władze mówią, że oni nie potrzebują historyków sztuki, znawców kultury lecz inżynierów i techników, którzy na siebie zarobią. Sprawdźcie sobie wysokość PKB per capita wg. parytetu siły nabywczej w Singapurze, sprawdźcie sobie jakie są średnie pensje w tym państwie, sprawdźcie jak działa ich system emerytalny i opieki zdrowotnej. A my co? Seryjnie produkujemy absolwentów wyższych szkół gotowania na gazie. Gdzie oni w przyszłości znajdą pracę? Kto potrzebuje roszczeniowych pracowników o zerowych umiejętnościach? A kto nas będzie leczyć, skoro nasi uczniowie nie będą w stanie ukończyć medycyny? Hindusi?

 

Praca fizyczna? Raz, że się do niej nie nadają a dwa będą ją wykonywać Pakistańczycy, Uzbecy, Bengalowie i inni ściągani tysiącami do Polski. Poza tym, za dwa lata Tesla zacznie seryjną produkcję humanoidów, które wyprą ludzi z prostych prac fizycznych.

 

Kolejnym elementem układanki są nauczyciele. Zacznę od płac, oczywiście wiadomo, że nauczyciele to cholerne nieroby pracujące tylko 18 godzin tygodniowo, dlatego powinni zapieprzać za darmo i jeszcze dopłacać za to, że mogą się tak opierdalać. Słuszne komunistyczne myślenie towarzysze. W pełni popieram. A teraz powiedzcie mi towarzysze, jak zmusicie ludzi, żeby przyszli pracować w szkole? No czekam.

 

Serio tak trudno zrozumieć, że płace na poziomie minimalnej pensji krajowej przyciągną do zawodu jedynie te ofiary losu, które nie dosyć, że żadnej wiedzy nie posiadają, to jeszcze nie są w stanie nawet w magazynie znaleźć pracy? I potem się dziwicie, że niektóre lekcje to porażka?

 

Inna sprawa kwalifikacje. Dzięki niesamowitej inteligencji wicepremiera Gowina, który uzależnił dotacje dla uczelni od liczby studentów, na studia teraz wędrują nawet debile. Jaki jest skutek? Gdy ja studiowałem, musiałem najpierw zdać egzamin, bo było nas 3,5 na jedno miejsce. Czyli 1 na 4 w technikum i jeden na 3,5 na historii, czyli na studia mógł się dostać tylko jeden na czternastu, co już gwarantowało elitarność. Wszyscy byliśmy pasjonatami historii, bo inni nie mieli szans zdania egzaminu. Pamiętam te dyskusje na zajęciach. Jak byliśmy na praktykach to szokował nas brak wiedzy szczegółowej u belfrów. A teraz? Ostatnie praktykantki, które miałem to była żenada. Przed lekcją uczyły się tematu z książki do gimbazy. Uczniowie wiedzieli więcej od nich, a za rok miały być nauczycielkami. Gdy ja robiłem podyplomówki to musiałem trzy semestry jeździć na studia, teraz się je robi online. Jaka jest wiedza takiego nauczyciela? Ja na historii albo przedsiębiorczości mogę gadać godzinami, szczególnie jak jest aktywna klasa. Nigdy mi się nie zdarzyło aby uczeń mnie zagiął. A jak jest z tymi belframi po kilku zajęciach zdalnych? Jaki mają poziom wiedzy?

 

Ostatni temat to szkolenia. No bo wiecie, nauczyciele muszą się szkolić. Za te szkolenia płacą szkoły. Przez 31 lat pracy tylko jedno szkolenie mi coś dało. Reszta 99,99 % to jedno wielkie marnotrawienie pieniędzy. W skali całego kraju to grube miliony przetransferowane do cwaniaków, którzy je organizują. Przykładowo, ostatnio brałem udział w webinarze poświęconym Sztucznej Inteligencji w edukacji. Prowadziła go jakaś profesor rzekomo coś tam działająca na Harvardzie. Po pierwsze, jak słyszę kogoś, kto po warszawsku akcentuje ostatnią sylabę od końca, to mnie cholera bierze. To nie kapela na Pradze i każdy Polak powinien wiedzieć, że w języku polskim akcentuje się przedostatnią sylabę od końca. Dalej, samo szkolenie to jeden wielki komunał, bez żadnych konkretów. Ja wiem, że są nauczycielki, które widząc ucznia jak potrafi jednocześnie wrzucać filmiki na instagramie i tik toku, śledzą go w niewiarygodnym podziwie, z pustym wyrazem twarzy ludzi pierwotnych, widzących po raz pierwszy w życiu zdjęcie, ale litości nie wszyscy nauczyciele to ciemne kmioty z wiochy zabitej dechami i może to naprawdę trudno zrozumieć ludziom światowym z Warszawy, ale wiedzą co to takiego Chat GPT.

 

Ale wracając do obecnej reformy i zestresowanych uczniów. Pojeździłem trochę po świecie i coś tam widziałem.

 

W Japonii, w Tokio, w ciągu tygodnia nie zobaczycie dziecka na mieście. Gdy się zapytałem miejscowych o co chodzi, powiedzieli mi, że dzieci są w szkole, ponieważ rano mają szkołę publiczną a popołudniu prywatną. Zresztą jak uczyłem Japonkę, to powiedziała, że w Japonii nie ma sprzątaczek, bo uczniowie mają dyżury i sami sprzątają szkołę. Boże co za stres.

 

W Nepalu, gdzie nie ma prądu, pralek, gdzie jest na wsiach straszliwa bieda, dzieci idą kilka lub kilkanaście kilometrów do szkoły, w czystej koszuli, białej, lub niebieskiej i krawacie. Przy ruchliwej ulicy maszerują kilkulatkowie w parach, bo chcą się uczyć, a rodzice wiedzą, że to jedyna możliwość na awans społeczny. Więc proszę nie mówcie mi o stresie.

 

Jakie będą skutki tej reformy? Polaryzacja społeczeństwa, elity będą posyłać swoje dzieci do elitarnych szkół gdzie nikt nawet nie pomyśli o ograniczeniu materiału, lecz wręcz przeciwnie będą robić dwa razy więcej. Do tego korepetycje. A później bez problemu najlepsze uczelnie i w wyniku tego najlepiej opłacane zawody. A lud? A lud sam klaszcze popierając pozbawienie swoich dzieci szans na lepsze studia, na awans społeczny. Kluczowym punktem programu starej lewicy było zawsze dążenie do zapewnienie jednakowego, dobrego wykształcenia całej ludności bez względu na status społeczny. Teraz tzw. Nowa Lewica wykorzystuje głupotę ludzi i doprowadzi do pozbawienia możliwości uzyskania dobrego wykształcenia przez biednych.

 

Podczas gdy my gnoimy własny system edukacji, klonując stada funkcjonalnych analfabetów po wyższych szkoła gotowania na gazie, w USA zauważyli problem. Obecnie nastąpiła zmiana podejścia do edukacji. Amerykanie zrozumieli to, co Azjaci wiedzą od zawsze, w gospodarce potrzebni są inżynierowie i technicy. Powstała koncepcja STEM, której nazwa pochodzi od skrótu od angielskich słów "Science, Technology, Engineering, and Mathematics", czyli nauk ścisłych, technologii, inżynierii i matematyki.

Akurat te dziedziny są uważane obecnie za niezbędne dla rozwoju technologicznego i gospodarczego. Gospodarka nie potrzebuje stad politologów, magistrów od zarządzania, dziennikarzy, coachów lecz inżynierów. I gdy w Stanach to już zauważyli, to my będziemy produkować przyszłych bezrobotnych.

 

Koncepcja STEM, filozofia, dziedzina nauczania, logicznego myślenia, stała się popularna ze względu na rosnące zapotrzebowanie na wykwalifikowaną młodzież, inżynierów czy siłę roboczą.

Szkoły, firmy i organizacje prowadzą programy edukacyjne, które mają zachęcić dzieci, młodzież od najmłodszych lat do nauki przedmiotów STEM takich jak: fizyka, chemia, biologia, informatyka, inżynieria mechaniczna, elektryczna, chemiczna i wiele innych aby wpłynąć na rozwój umiejętności technicznych przyszłych pokoleń, co w efekcie w ma pomóc w rozwoju przemysłu i postępie technologicznym.

 

Jakie jest moja recepta na reformę edukacji? Coś mogę powiedzieć, w końcu mam doktorat, kilka fakultetów i 31 letni staż.

 

Zacząłbym od skasowania karty nauczyciela. Na jej miejsca standardowa umowa o pracę nie z wakacjami lecz zwykłym urlopem branym wtedy kiedy się go chce. Zero jakichś rocznych urlopów zdrowotnych, w żadnym innym zawodzie ich nie ma. Ja w życiu go nie wezmę a znam cwaniaków, którzy byli na nim po dwa razy.


Na początek skasować kuratoria, delegatury i te inne przybudówki generujące koszty a nie mające nic wspólnego z nauczaniem, poza tym, że są dostarczycielami etatów dla kolesi partyjnych.

 

Przede wszystkim wprowadzić bony oświatowe, każdy uczeń w szkole tym bonem by ją finansował, bardzo szybko szkoły zaczęłyby się skupiać na poziomie nauczania, w innym przypadku po prostu by bankrutowały. W tym momencie samorządy zostałyby oddzielone od szkolnictwa, co wyszłoby szkołom tylko na dobre, bo dzisiaj o szkolnictwie decydują ci co nie mają o nim zielonego pojęcia. Również, to uczniowie powinni wybierać nauczyciela, dlaczego wszyscy mają tak samo zarabiać, jeśli nauczyciel byłby wybierany przez uczniów zarabiałby dobry hasj, z drugiej strony szybko wyeliminowani by zostali ci co nie mają pojęcia o swoim przedmiocie i tylko utrwalają w społeczeństwie obraz nauczyciela nieroby.

 

Uczelnie powinny być finansowane w zależności od wyników badań a nie pogłowia studentów. Dzisiaj nasze szkolnictwo wyższe de facto nie liczy się na świecie, a zmiana finansowania i perspektywa bankructwa szybko by zmotywowała szanownych profesorów do roboty.

 

Kolejna sprawa, obniżenie wieku obowiązku szkolnego. Po co kogoś zmuszać do nauki jeśli nie chce, 16 lat maksimum, jeśli rodzicie nie mają wpływu na swoje dziecko niech go mają w domu, dlaczego go katować chodzeniem do szkoły. Uwierzcie mi, zaraz by wzrosła motywacja do nauki i zaangażowanie rodziców w proces edukacji swojego dziecka.

 

Klasy maksymalnie 20 osobowe. Albo mamy uczyć albo robimy jaja, klasy 38 osobowe były zaraz po wojnie jak szkół nie było, a nie w XXI wieku.

Podręczniki. Mamy XXI wiek, po co podręczniki drukowane? Każdy uczeń powinien mieć Ipada lub tablet i wszystkie podręczniki w wersji ebooka. Po co ma targać na plecach te kilogramy makulatury? I zaraz żeby było jasne, nie ma opcji, że uczeń nie ma sprzętu, po to jest 500 a teraz 800 plus, żeby uczeń miał wszystko. Jak nie ma, to tak jak w Niemczech, Jugendamt sprawdza i zamiast gotówki dla rodziców, kupuje dziecku potrzebne rzeczy. 500 plus jest na dziecko a nie na whisky dla tatusia albo na dyskotekę lub tipsy dla mamusi.

 

Przeładowanie. Uczniowie nie są przeładowani materiałem a godzinami. Siedzą do wieczora w szkole bo mają multum bezsensownych przedmiotów. Nie wiem jak w podstawówkach ale w liceum do wywalenia EDB, WDŻ, edukacja regionalna, religia na salki bo i tak nic na niej się nie robi w większości przypadków, doradztwo zawodowe, wuefy zmniejszyć na 2, po co 4 jak i tak połowa nie ćwiczy, jakieś muzyki, plastyki, godzina tu, godzina tam, razem daje ileś godzin bezsensownego siedzenia. Odciążyć ich godzinowo. Powinni maksymalnie kończyć o 14 wyjątkowo o 15. Wtedy mieliby czas na swoje zainteresowania i odpoczynek.

 

Podstawy programowe dostosować a nie obcinać. W ogóle dać większą swobodę nauczycielom w realizacji przedmiotu.

 

Jak widać to nie są jakieś cuda, problem polega na tym, że tak naprawdę na prawdziwej reformie edukacji nikomu nie zależy, im jest ciemniejsze społeczeństwo tym lepiej się nim manipuluje, a tak nie daj boże zaczęliby myśleć i problem gotowy.

 

A w gruncie rzeczy, przecież żeby zbierać szparagi u bauera nie potrzeba jakiegoś szczególnego wykształcenia.



 

 

 

 

 

120 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page