„Nie ma takiego błędu, którego Polacy by nie popełnili”. Winston Churchill
„Na wojnę nie idziesz po to, żeby zginąć za ojczyznę, ale po to, żeby inny sukinsyn zginął za swoją”. gen. George Patton
„Za Francję powinni ginąć w pierwszym szeregu złodzieje, alfonsi i syfilitycy, a najlepszą młodzież francuską trzeba oszczędzać”. gen. Joseph Gallieni
„Anglia wydawała na nas pieniądze, aby nas w dogodnej koniunkturze sprzedać, tak jak cielaka na to się hoduje, aby go potem sprzedać na mięso” Stanisław Cat-Mackiewicz
Jak tylko zacząłem interesować się historią, nie mogłem zrozumieć kompletnie oderwanych od rzeczywistości decyzji związanych z dwoma wydarzeniami historycznymi. Pierwszym był Plan Burza.
Jakim trzeba było być idiotą aby w obliczu zbliżania się śmiertelnego wroga zdekonspirować budowane przez całą wojnę struktury Armii Krajowej i podać je bolszewikom dosłownie na tacy, jak można było liczyć na współpracę z ich strony po likwidacji polskiej inteligencji we Lwowie, po mordach w Katyniu i wywózkach ludności polskiej z Kresów w głąb Azji, przecież z góry można było przewidzieć, że to jest forma zbiorowego samobójstwa przeprowadzona przez całe Polskie Państwo Podziemne. NKWD postąpiło zgodnie z logiką i skwapliwie wykorzystało nadarzającą się okazję aby wyrżnąć zgłaszające się samodzielnie do współpracy oddziały Armii Krajowej. Drugim wydarzeniem, którego nigdy nie mogłem pojąć to wybuch powstania w Warszawie. Powstania, które było już nie tylko aktem zbiorowego samobójstwa a wyrokiem śmierci wydanym na całą patriotyczną młodzież. W chwili kiedy czerwony walec powoli toczył się po ziemiach polskich, dowództwo AK zamiast zrobić wszystko aby ocalić kwiat polskiej młodzieży na nadchodzące czasy, doprowadziło do jej rzezi, gdyby ta młodzież znalazła się w powstającym PRL, komunistom nie byłoby tak łatwo przejąć władzy, Polska byłaby zupełnie innym krajem, niż ta robotniczo-chłopska republika pod rządami Bieruta i Gomułki. W każdym innym kraju poza ZSRR, Chinami i Kampuczą, ci którzy wydali taki rozkaz, stanęliby przed plutonem egzekucyjnym, w Polsce otoczeni byli aureolą świętości. Każdy trzeźwo myślący dowódca był przeciwny wywołaniu powstania, przeciwny był Naczelny Wódz gen. Sosnkowski, przeciwny był dowódca II Korpusu Polskiego gen. Anders, przeciwni byli dowódcy Armii Krajowej, rozkaz wydał człowiek bez polotu i zdolności czyli gen. Bór Komorowski zmanipulowany przez nadużywającego alkoholu i oderwanego od rzeczywistości gen. Okulickiego. Sam pomysł, że Sowieci pomogą nam w wyzwoleniu Warszawy aby zainstalować tam niezależny od nich rząd i to po konferencji w Teheranie, gdzie dostali od Zachodu Polskę w swojej strefie wpływów, już nawet nie był naiwny on był skrajnie niedorzeczny. Stalin przecież musiałby być niespełna rozumu aby nie wykorzystać takiej okazji aby rękami Niemców pozbyć się za jednym zamachem całej potencjalnej opozycji w Polsce.
Piotr Zychowicz w swojej książce „Obłęd 44” już nawet nie próbuje dokonać odbrązowienia działalności Rządu na Uchodźctwie, Planu Burza i Powstania Warszawskiego. Opierając się na bardzo bogatych źródłach rozprawia się z mitami dotyczącymi tych wydarzeń. Jego książka wraz z pracą Ziemkiewicza „Jakie piękne samobójstwo” dostarcza rzetelnych i neutralnych informacji na temat wydarzeń, które odcisnęły się piętnem na całej najnowszej historii Polski.
Zychowicz zaczyna od charakterystyki głównych decydentów Polski podczas wojny. „Wskazać tu trzeba przede wszystkim na dwóch premierów - Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. A także na kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego z generałem Tadeuszem Borem- Komorowskim na czele. „Byli to ludzie, których rozumowanie polityczne stało na poziomie rozumowania egzaltowanej pensjonarki. Ślepo wpatrzeni w ”sojuszników” do końca wierzyli w ”papierowe gwarancje” i byli święcie przekonani, że za „wielki wkład w zwycięstwo nad Niemcami” nie ominie Polski nagroda. Żaden naród podczas drugiej wojny światowej nie ulegał też tak łatwo jak polski prowokacjom i podszeptom obcych agentów. Żaden tak lekkomyślnie, bezsensownie i na tak wielką skalę nie szafował krwią swoich najlepszych synów i córek””. To jest właśnie największa słabość naszej polityki zagranicznej, która właściwie z polityką ma niewiele wspólnego. To co uprawiają nasze kolejne rządy to nie polityka to jakieś umizgi małolaty przy grillu na działce, kiedy każdego nowopoznanego chłopaka traktuje jako miłość swojego życia.
„Kolejną fatalną cechą Sikorskiego - którą zaraził cały naród - była bowiem bezbrzeżna i ślepa wiara w sojuszników. Sikorski zupełnie na poważnie brał obietnice angielskie o ”dozgonnej przyjaźni” wobec Polski. Wydawało mu się, że skoro Churchill i minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Anthony Eden są dla niego mili, to znaczy, że w swojej polityce będą się kierowali miłością do Polski. Cały program polityczny generała sprowadzał się do kurczowego trzymania się spódnicy Wielkiej Brytanii. Wszystko, co Polacy mieli - według niego - robić, to starać się „zasłużyć” na jak największą wdzięczność i podziw Anglosasów. Generał Sikorski był czołowym reprezentantem podstawowej doktryny polskiej myśli politycznej, która podczas drugiej wojny światowej całkowicie wyparła myślenie realne. Tą doktryną było wishfull thinking, myślenie życzeniowe. Innymi słowy – chciejstwo”.
Niestety to myślenie życzeniowe towarzyszy nam do dzisiaj, wystarczy, że do Polski przyleci jakiś ważny polityk z innego kraju, wystarczy, że łamaną polszczyzną powie „dziń dybry”, że mile połechce nas zdaniem na temat naszej historii a my już tracimy rzeczowy obraz sytuacji i wyobrażamy sobie jaki do nas zawitał wielki przyjaciel Polski. I zaraz gdy na to wpadniemy zaczynamy już sobie wyobrażać jak to sobie będziemy z nim układać wspólne życie.
Pierwsze plany dotyczące przyszłych działań AK zostały opracowane na początku 1941 roku. „A więc gdy jeszcze Hitler i Stalin byli dobrymi przyjaciółmi. W opracowanym wówczas planie powstania powszechnego - „Meldunku operacyjnym numer 54” - sztabowcy podziemnej armii rozważali wszelkie warianty przebiegu sytuacji. A więc również wybuch wojny między Niemcami a Sowietami i zwycięstwo tych ostatnich. Gdyby tak się stało, nasze podziemie miało nie podejmować żadnych działań. Oceniono, że walka z wycofującymi się Niemcami byłaby bezsensowną stratą energii, a walkę z wkraczającymi bolszewikami, ze względu na ich miażdżącą przewagę, uznano za „szaleństwo”. „Rola nasza polegałaby na pozostawieniu w konspiracji całego aparatu z przestawieniem się na działania powstańcze na moment, kiedy z kolei ustrój i państwo sowieckie zaczną się załamywać” - napisano w meldunku. Odnośnie dalszych planów 27 października 1943 roku została wydana instrukcja - przeszła do historii jako „instrukcja październikowa”.
„Na wypadek gdyby bolszewicy weszli na terytorium Rzeczypospolitej bez wcześniejszego nawiązania relacji dyplomatycznych między Sowietami a Polską, instrukcja ta zawierała następujące wytyczne:
1. Działania o charakterze dywersyjno-sabotażowym wymierzone w Niemców miały mieć charakter czysto demonstracyjny.
2. Kraj miał odmówić wszelkiej współpracy z Sowietami.
3. Armia Krajowa i cywilne władze podziemne miały nie ujawniać się przed bolszewikami i pozostać w konspiracji.
4. W razie aresztowań członków podziemia czy jakiejkolwiek akcji represyjnej wymierzonej przeciwko Polakom Armia Krajowa miała przejść do samoobrony przeciwko sowieckiemu najeźdźcy”.
Jak więc widać nikt, nigdy nie planował bojowego wystąpienia AK w chwili gdy do naszego kraju będzie się zbliżać Armia Czerwona. „Kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego postąpiło tymczasem dokładnie na odwrót:
1. AK rzuciła się na Niemców niemal całymi dostępnymi siłami, lekkomyślnie szafując polską krwią na olbrzymią skalę. Akcji „Burza” i Powstania Warszawskiego na pewno nie można uznać za „operacje o charakterze demonstracyjnym”.
2. Kraj poszedł na pełną współpracę z Sowietami, oddziałom ruchu oporu rozkazano pomagać Armii Czerwonej w zdobywaniu polskiego terytorium.
3. Armia Krajowa i cywilne władze podziemne ujawniły się przed bolszewikami i nie pozostały w konspiracji.
4. Pomimo masowych aresztowań i wielkiej sowieckiej akcji represyjnej wymierzonej w polski ruch oporu i polskich obywateli AK nie przeszła wobec Sowietów do samoobrony”.
„Plan Burza nie dosyć, że nie był zgodny z planami opracowanymi przez gen. Grota Roweckiego to dodatkowo był niezgodny z wydanymi instrukcjami rządu.
Czym była operacja „Burza”? Ujmując rzecz jednym słowem - była samobójstwem. Komenda Główna Armii Krajowej wydała NKWD rzesze patriotycznie nastawionej polskiej młodzieży. Był to największy akt denuncjacji do komunistycznych służb bezpieczeństwa w historii. Dokonał go generał Bór-Komorowski i oficerowie z jego otoczenia. Kiedy Armia Czerwona wkroczyła na terytorium Rzeczypospolitej, zaczęły się dziać rzeczy niebywałe. Otóż Armia Krajowa wyszła z podziemia, oficerowie skoncentrowali swoje oddziały i grzecznie ujawnili przed najbliższymi dowódcami liniowymi Armii Czerwonej. Szczegółowo poinformowali o swoich siłach i miejscu ich koncentracji. Sowiecka bezpieka naturalnie była im za to bardzo wdzięczna. Polacy bowiem, sami oddawszy się w jej ręce, zaoszczędzili jej olbrzymiej ilości pracy. Oficerowie AK - jak to przewidział generał Sosnkowski - naturalnie zostali natychmiast aresztowani. Część z nich zamordowano metodą katyńską, strzelając im w potylicę, część wywieziono na Sybir lub zamknięto w więzieniach. Los ten spotkał nawet część szeregowców. Reszta została siłą wcielona do armii Berlinga, w szeregach której wielu z nich zginęło. Podobnie potoczyły się losy przedstawicieli podziemnych władz cywilnych, którzy również ujawnili się bolszewikom. W ten sposób budowane z mozołem przez pięć lat Polskie Państwo Podziemne, z którym nie były sobie w stanie poradzić Gestapo, SD, SS, Abwehra i wszystkie inne tajne służby III Rzeszy razem wzięte, przestało istnieć w ciągu kilku miesięcy. Jest jeszcze w tej opowieści jeden niezwykle drażliwy i nieprzyjemny aspekt. Otóż całkowicie rozbrojeni wobec bolszewików przez filosowiecką propagandę podziemia, żołnierze AK, gdy dostali się w ręce śledczych NKWD, masowo się załamywali i udzielali czekistom wszelkich informacji. Była to prawdziwa plaga, która spowodowała kolejne masowe zatrzymania. „Cóż to za organizacja, w której każdy zatrzymany sypie?” - pytał jeden z wyższych funkcjonariuszy NKGB””.
Decyzja o wybuchu powstania spotkała się z krytyką wyższych polskich oficerów niemal natychmiast.
„Generał Anders pierwszy powiedział, że ludzie ci byli zbrodniarzami. 3 sierpnia napisał on w depeszy do szefa Sztabu Naczelnego Wodza, generała Kopańskiego: „uważam decyzję dowódcy Armii Krajowej za nieszczęście”. Kilkanaście godzin później zameldował zaś generałowi Kukielowi w imieniu całego swojego korpusu: Żołnierz nie rozumie celowości powstania w Warszawie. Nikt nie miał u nas złudzenia, żeby bolszewicy pomogli stolicy. W tych warunkach stolica mimo bezprzykładnego w historii bohaterstwa skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy, kto ponosi za to odpowiedzialność. Jestem na kolanach przed walczącą Warszawą, ale sam fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię. Dziś oczywiście nie jest jeszcze czas na wyjaśnienie tej sprawy, ale generał Komorowski i szereg innych osób stanie na pewno przed sądem za tak straszliwe, lekkomyślne i niepotrzebne ofiary. Kilkaset tysięcy zabitych, doszczętnie zniszczona Warszawa, straszliwe cierpienia całej ludności, zniszczony dorobek kultury kilku wieków i wreszcie całkowite zniszczenie ośrodka oporu narodowego, co dziś szalenie ułatwia zadanie sowietyzacji Polaków”.
„Według pierwotnej koncepcji akcji „Burza” stolica miała być wyłączona z walki. Tamtejszy garnizon AK w czasie zbliżania się bolszewików do miasta miał wymaszerować na Zachód - w rejon Skierniewic - i tam wejść w próżnię między wycofującymi się jednostkami niemieckimi a nacierającymi jednostkami sowieckimi. Cel: nękać straże tylne Wehrmachtu. „W planach akcji «Burza» walki w Warszawie nie były przewidziane. Konsekwencją takiego, a nie innego planu był odpływ najlepszych bojowych oficerów, na czele z cichociemnymi, oraz broni i amunicji ze stolicy do wschodnich okręgów AK, które wykonywały „Burzę”. 7 lipca na rozkaz „Bora” do oddziałów walczących na Ziemiach Wschodnich wysłano z Warszawy 900 pistoletów maszynowych Błyskawica wraz z amunicją. Na dwa tygodnie przed Powstaniem tą samą drogą powędrowało kolejne 60 peemów i 4,4 tysiąca nabojów. Podobnie było z innymi rodzajami broni”. Jak widać do ostatniej chwili przed wybuchem powstania z Warszawy odpływali najlepsi żołnierze oraz będące wówczas na wagę złota uzbrojenie. Działo się tak dlatego, że nikt nie planował wybuchu powstania.
„14 lipca, a więc na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania, generał Bór-Komorowski wysłał do naczelnego wodza depeszę, w której dokonał następującej oceny sytuacji: Przy obecnym stanie sił niemieckich w Polsce, ich przygotowaniach przeciwpowstaniowych, polegających na rozbudowie każdego budynku zajętego przez oddziały, a nawet urzędów, w obronne fortece z bunkrami i drutem kolczastym, powstanie nie ma widoków powodzenia. Może ono udać się jedynie w wypadku załamania się Niemców i rozkładu wojska. W obecnym stanie przeprowadzenie powstania, nawet przy wybitnym zasileniu w broń i współdziałaniu lotnictwa i wojsk spadochronowych, byłoby okupione dużymi stratami”. Komorowski był dobrze rozeznany w panującej sytuacji i niemożliwości bojowego wystąpienia przeciw Niemcom.
„Naczelny wódz gen. Sosnkowski był zdecydowanym przeciwnikiem insurekcji. „Trudno sobie wyobrazić - mówił Sosnkowski - możność opanowania większego obszaru lub poważniejszego centrum na czas dłuższy niż parę dni. Potem zaś nieuniknionym skutkiem podobnej próby byłaby rzeź polskiej ludności”. Według niego powstanie w ówczesnych warunkach „pod względem wojskowym byłoby niczym innym jak aktem rozpaczy””.
W celu niedopuszczenia do wybuchu ewentualnego powstania Sosnkowski wysłał do kraju Okulickiego. „Generał Sosnkowski dał Okulickiemu jedno, jedyne zadanie: ratować biologiczną substancję narodu przez powstrzymanie wybuchu powstania. „Kobra” po przylocie do kraju miał przekonać Komendę Główną AK, że powstanie byłoby szaleństwem. W razie gdyby było to konieczne, miał ten pogląd narzucić siłą. Generał Okulicki rozkazy przyjął i obiecał dołożyć wszelkich starań, żeby je wykonać. Tymczasem po przylocie do kraju z pełną świadomością i premedytacją podjął działania całkowicie sprzeczne z poleceniami generała Sosnkowskiego. Po dotarciu na przełomie maja i czerwca 1944 roku do Warszawy „Kobra” z miejsca podjął energiczną zakulisową kampanię mającą przekonać oficerów Komendy Głównej Armii Krajowej, że powstanie jest... konieczne. Okulicki po przybyciu do Warszawy zastał Komendę Główną AK w głębokim kryzysie. Bór- Komorowski był całkowicie zdezorientowany i zrezygnowany. Podczas odpraw generał właściwie tylko kiwał głową, niezdolny podjąć najbardziej błahej decyzji bez konsultacji ze swoim szefem sztabu Tadeuszem Pełczyńskim i innymi oficerami. Armią Krajową zarządzał w sposób kolektywny, organizując głosowania. AK była więc de facto strukturą pozbawioną głowy. „Bór” latem 1944 roku był już strzępem człowieka. Zresztą nawet gdy był w pełni formy, nie nadawał się na dowódcę takiej organizacji jak AK. Jak mówiła jedna z przedwojennych opinii służbowych, „mógł pracować z dużym pożytkiem dla sportu konnego”. I gdyby nie wybuch wojny, pewnie byłby to szczyt jego możliwości. Przed wojną znany był bowiem właśnie ze znakomitych występów podczas zawodów hipicznych. Przypadek i zrządzenie losu (aresztowanie gen. Grota- Roweckiego) wyniosły go na stanowisko Dowódcy AK i kazały mu decydować o losach stolicy i narodu, chociaż przerastało to tragicznie jego skromne możliwości zawodowe i intelektualne. Okulicki był jego całkowitym przeciwieństwem. Oficer o bardzo wąskich horyzontach, o przeroście fantazji nad rozumem. Jego koledzy mówili, że najpierw działał, a dopiero potem myślał. Okulicki cierpiał na ciężką chorobę alkoholową. W rozstrzygających dniach poprzedzających decyzję o wywołaniu Powstania Warszawskiego niemal cały czas był na rauszu. Zapewne wiele najbardziej buńczucznych i oderwanych od rzeczywistości opinii Okulicki wypowiedział właśnie pod wpływem alkoholu”.
Nie tylko dla Sosnkowskiego i Andersa pomysł ewentualnego powstania był szaleństwem. „Część oficerów centrali podziemnej armii uważała jednak tę decyzję za obłęd. Opinię tę podzielało - znowu wbrew patriotycznie poprawnej propagandzie - wielu zwykłych żołnierzy AK, Szef II Oddziału, czyli wywiadu Armii Krajowej, pułkownik Kazimierz Iranek-Osmecki „Heller”, występował z długimi analizami sytuacji na froncie wschodnim. Ostrzegał, że objawy niemieckiej klęski i paniki widoczne na ulicach Warszawy mogą być mylące. Z dostarczanych mu meldunków wyraźnie wynikało bowiem, że Niemcy koncentrują potężne siły na wschodnim przedpolu stolicy do odparcia sowieckiego ataku. W okolice Warszawy ściągane były trzy dywizje pancerne, Totenkopf, Hermann Göring i Wiking. Można było z tego wywnioskować, że Niemcy zamierzają bronić się na linii Wisły, która była ostatnią dużą przeszkodą naturalną na drodze do Rzeszy. Zignorowane zostały także ostrzeżenia podpułkownika Ludwika Muzyczki „Benedykta”, szefa Biur Wojskowych KG AK, i komendanta organizacji „NIE”, pułkownika Augusta Emila Fieldorfa. „Od początku byłem świadom tego, że powstanie jest prawdziwym samobójstwem, zarówno politycznym, jak i fizycznym - wspominał Muzyczka. ””.
Wbrew ogólnie przyjętej propagandzie siły niemieckie wcale nie były w rozsypce, wręcz przeciwnie ich morale było bardzo wysokie.
„27 lipca Niemcy zdecydowanie opanowali rozprężenie, a ich pozycja w mieście raptownie się wzmocniła. Do miasta sprowadzono silne oddziały policji i żandarmerii. Na ulicach zaroiło się od patroli. W Warszawie na powrót wprowadzono ostry reżim. Ulicami zaczęły przetaczać się dywizje pancerne”.
Po przeprowadzonej kilka dni wcześniej pierwszej mobilizacji Gestapo zaczęło doskonale orientować się w sytuacji. „Zbiórki młodzieży w całym mieście zdekonspirowały na masową skalę lokale AK i poszczególnych żołnierzy, którzy w tym dniu nie stawili się do pracy. O podejrzanych ruchach w mieście natychmiast zameldowali agenci Gestapo. Zemściło się to fatalnie, gdy rzeczywiście wybuchło powstanie. Niemcy byli już bowiem na nie doskonale przygotowani, znali miejsca zbiórek i siłę oddziałów”. Decyzja o wybuchu powstania została podjęta w bardzo dziwny sposób, 31 lipca odbyło się głosowanie. „Padł w nim wynik – w zależności od relacji - albo 5:5 albo 4:3 na korzyść przeciwników przystąpienia do walki. Sprawę rozstrzygnął „Bór”, który w głosowaniu nie brał udziału. Stwierdził, że wobec takiego wyniku decyzja zostaje wstrzymana”. Jednak popołudniu zameldowali się u niego Okulicki i Pełczyński i w gwałtownej dyskusji, głośnym krzykiem zaczęli na nim wymuszać zmianę decyzji. I wtedy wszedł płk Chruściel „Monter”, „czerwony i zadyszany”, i powiedział, że Rosjanie dotarli do Pragi i za sześć godzin będą tutaj. Decyzja wybuchu powstania została podjęta przez Bora jedynie na podstawie tej relacji. Wywiad AK jednak szybko zdementował rewelacje „Montera”, nie dosyć, że Rosjan nie było na Pradze to Niemcy przygotowywali się do natarcia. Bór jednak nie był w stanie wycofać swojego rozkazu.
„Żadna bitwa w dziejach Polski nie została tymczasem przygotowana i przeprowadzona tak dyletancko, jak bitwa o Warszawę w roku 1944. Niektóre kompanie posiadały w swoim uposażeniu zaledwie po kilka karabinów lub w ogóle ich nie miały, a broń maszynowa stanowiła znikomy procent ogólnego stanu uzbrojenia. Następną zaskakującą rzeczą była koncepcja użycia oddziałów. Zamiast koncentracji sił i środków zastosowano ich rozwodnienie. To, że Okulicki wybrał plan frontalnego ataku na niemieckie bunkry, to było jednak jeszcze nic. Otóż generał wprowadził w planie poważną poprawkę. Otóż wpadł na pomysł, że przy pomocy młodzieży uzbrojonej w butelki z benzyną... zamieni Warszawę w wielki kocioł, zamknie w nim Niemców i... wytnie w pień. Od marca 1944 roku, gdy stolicę wyłączono z akcji „Burza”, arsenały w mieście były systematycznie opróżniane - broń wysyłano do wschodnich okręgów Armii Krajowej. Najbardziej dotkliwa była strata 960 pistoletów maszynowych wraz z amunicją, przetransportowanych do okręgu białostockiego i sąsiednich. A więc na trzy tygodnie przed wybuchem walk. Niemcy - którzy dowiedzieli się od swoich agentów, że w Warszawie może dojść do zbrojnego wystąpienia na większą skalę - w ostatnich dniach lipca przeprowadzili szereg nalotów na arsenały AK. O wielu z nich dowiedzieli się dzięki doniesieniom informatorów i wsypom w podziemiu. W ten sposób Gestapo przejęło między innymi 78 tysięcy granatów i 170 miotaczy ognia. W innych budynkach, gdzie znajdowały się polskie składy broni, w ostatnim momencie usadowili się Niemcy i przez całe Powstanie nie było do tych składów dostępu. Podczas ogólnego bałaganu, który nastąpił 1 sierpnia 1944 roku, o części arsenałów po prostu zapomniano. W efekcie około 3 tysięcy młodych Polaków - zdecydowana większość miała mniej niż dwadzieścia lat i niemal dla wszystkich była to pierwsza walka - stanęło naprzeciw 20 tysięcy znakomicie uzbrojonych żołnierzy niemieckich. Mało tego, ta młodzież miała szturmować silnie umocnione pozycje wroga. Gdy w komendzie ktoś zaczął mówić o niewystarczającej liczbie karabinów, generał Pełczyński stwierdził, że „kiedy lud paryski ruszył na Bastylię, nie liczył pałek, z którymi wyruszył”.
Niestety Powstanie Warszawskie było oparte na absurdalnej koncepcji politycznej i absurdalnej koncepcji wojskowej. Zostało przeprowadzone według fatalnego planu i bez środków do walki, które dawałyby choćby minimalne szanse na zwycięstwo. A jakby tego było mało, samo wykonanie było nieudolne. Dowodzący sowieckim Frontem Białoruskim marszałek Konstanty Rokossowski, stwierdził: „Dowództwo AK popełniło okropną pomyłkę. Bór-Komorowski i jego otoczenie wystąpili jak klown w cyrku, który pojawia się w nieodpowiednim momencie i zostaje natychmiast zrolowany w dywan”. Tego samego zdania był niemiecki generał Heinz Guderian, który stwierdził, że Powstanie Polacy rozpoczęli przedwcześnie. Powinni czekać na rozstrzygnięcie niemiecko sowieckiej bitwy pancernej, która 31 lipca rozpoczęła się na wschodnich przedpolach Warszawy, pod Wołominem. Niestety - nie wiadomo dlaczego - bitwę tę z góry uznali oni za rozstrzygniętą. Oczywiście na korzyść bolszewików. Stało się tymczasem odwrotnie i 3 sierpnia Niemcy w potężnym kontruderzeniu rozbili sowiecki korpus pancerny i odrzucili czerwonych spod bram polskiej stolicy”. Przy dramatycznym braku uzbrojenia, gorszym wyszkoleniu i ogólnej słabości sił, powodzenie powstania zależało tylko od całkowitego zaskoczenia Niemców. „Problem jednak polegał na tym, że Niemcy dobrze wiedzieli, kiedy powstanie wybuchnie. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro nawet warszawskie przekupki 1 sierpnia 1944 roku mówiły między sobą o mających wybuchnąć walkach. Naród polski ma wiele przymiotów, ale dyskrecja na pewno nie jest jednym z nich. Ostatecznym potwierdzeniem informacji od nadstawiających ucha agentów Gestapo był telefon od pewnego młodego niemieckiego lotnika. Zakochana w nim Polka błagała go, aby natychmiast opuścił Warszawę. Dlatego też Niemcy w ostatnich godzinach poprzedzających wybuch Powstania postawili swój warszawski garnizon w stan pełnej gotowości. Żołnierzom wydano broń i amunicję i skoncentrowano ich w punktach umocnionych. Było to kilkaset gmachów rozrzuconych po całym mieście, które zostały zamienione w małe twierdze. Zwoje drutu kolczastego, worki z piaskiem, stanowiska karabinów maszynowych, amunicja i zapasy. Przed szeregiem gmachów znajdowały się betonowe bunkry. O piątej po południu ich uzbrojone po zęby załogi w napięciu czekały na rozwój wypadków. AK-owcy - najczęściej przerażeni i zdezorientowani swoją pierwszą akcją bojową - odruchowo realizowali schematy przećwiczone w ramach poprzedniego planu. Pędzili więc w ”szyku gęsim” lub wręcz „rojami” w stronę niemieckich pozycji, zupełnie jakby osłaniała ich ciemność nocy. Efekt był nietrudny po przewidzenia. Powstańcy zostali wszędzie wysieczeni ogniem karabinów maszynowych. Atak ten został utopiony we krwi.
Na całym świecie były tylko dwie armie, które stosowały taką taktykę, tylko dwie armie, które całkowicie nie liczyły się z życiem swoich żołnierzy. Były to Armia Krajowa i Armia Czerwona. O ile jednak Stalin posyłał na pewną śmierć na wpół piśmiennych mużyków i odurzonych wódką Azjatów, Komenda Główna AK posłała na pewną śmierć najwspanialsze polskie pokolenie. Dzieci z inteligenckich, najbardziej patriotycznych rodzin, przyszłą elitę państwa i narodu. Doprawdy, trudno zrozumieć, cóż Polska zyskała na tym, że wymordowane zostały jej najlepsze dzieci?”.
Wbrew narosłym mitom, dowódcy oddziałów powstańczych byli wściekli z powodu tej rzezi.
„Wnuk jednego z uczestników wspomina: Dziadek powiedział, że gdyby mógł, to najpierw zdegradowałby, a później powiesił Bora-Komorowskiego i tę całą jego „bandę” (nie zasłużyli nawet na rozstrzelanie) za to, że skazali na śmierć całe pokolenie młodych ludzi i zniszczyli miasto. Podpułkownik Edward Lubowiecki „Seweryn” dodawał: „Byłem na trzech wojnach, ale takiej rzezi jak ta jeszcze nie widziałem. Kto za to wszystko będzie wisiał?”” Bilans tego pierwszego, decydującego uderzenia AK, które miało przesądzić o powodzeniu całego Powstania, był zatrważający. Co najmniej 2 tysiące polskich żołnierzy zginęło. Spośród najważniejszych niemieckich obiektów, które należało natychmiast zdobyć, aby myśleć o powodzeniu całego zrywu, nie zdobyto ani jednego.
„Celem Powstania było opanowanie miasta własnymi siłami przed przybyciem Armii Czerwonej. I już po kilku godzinach walki stało się jasne, że cel ten nie zostanie osiągnięty. Że całe przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Pomimo olbrzymiej determinacji i woli walki żołnierzy Armii Krajowej - które równały się tylko niekompetencji i lekkomyślności ich dowódców – nie udało im się osiągnąć ani jednego z postawionych im zadań. Nie opanowali żadnego lotniska, rzecz decydująca w kontekście ewentualnej pomocy z Zachodu. Nie zajęli żadnego mostu. Ani żadnego dworca. Nie udało im się zdobyć broni do dalszej walki. Część oficerów w obliczu oczywistej klęski wyprowadziła swoje oddziały w lasy wokoło miasta”.
Do dzisiaj wśród naszych historyków powtarzany jest mit o tym, że na pomoc powstaniu miała przybyć 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa i jedynie z powodu złej woli Anglików została zatrzymana w Wielkiej Brytanii. Jest to nieprawda ponieważ „już wiosną 1944 roku 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa generała Sosabowskiego została przekazana brytyjskiemu dowództwu z przeznaczeniem na zachodni teatr działań wojennych. Nim naczelny wódz zgodził się na tę prośbę Anglików, konsultował się z Komendą Główną AK, która nie miała w tej sprawie obiekcji. Najwyraźniej jednak po kilku miesiącach ten „drobny szczegół” wyleciał oficerom AK z głowy. Zrzucenie jej do Polski było niewykonalne. Do przetransportowania tak dużej jednostki wraz z niezbędnym dla niej sprzętem na tak duży dystans potrzeba było bowiem olbrzymiej liczby samolotów. I to samolotów specjalnie przygotowanych - z powiększonymi zbiornikami paliwa - które mogłyby dotrzeć nad Warszawę i wrócić do bazy. „Zrzucenie spadochroniarzy na miasto - pisał Siemaszko - i to miasto palące się, zadymione, z silną artylerią nieprzyjacielską i reflektorami, byłoby całkowitą masakrą.
Niestety do dzisiaj można spotkać się z twierdzeniem, że upadek Powstania to wina Brytyjczyków i Amerykanów. Wszystko było bowiem rzekomo gruntownie przygotowane i przemyślane, tylko „zdradzieccy sojusznicy” nie przysłali nam na pomoc naszych dzielnych spadochroniarzy, nie dostarczyli broni i amunicji, nie zmusili Stalina do przyjścia na ratunek. Jak wspominał obecny wówczas w Londynie generał Marian Kukiel, „Anglicy na wiadomość o powstaniu po prostu zdębieli”.
Mimo że niesienie pomocy walczącej Warszawie drogą lotniczą graniczyło niemal z samobójstwem, wielu polskich, a także anglosaskich lotników podjęło się tego straceńczego zadania. Generał polskiego lotnictwa Ludomił Rayski - który sam wtedy latał nad Warszawę - mówił:
Zaledwie połowa wysłanych samolotów dociera na miejsce i wykonuje prawidłowe zrzuty. Ogółem poszło 117 maszyn, z których 30 zostało zestrzelonych. 45 miało kraksy na lotnisku przy lądowaniu. Anglicy starają się iść jak najbardziej na rękę w tej sprawie, ale przy tych olbrzymich stratach stwierdzają zupełną nieopłacalność pomocy. Straty są istotnie kolosalne. Załogi wracają na samolotach postrzelanych jak sito. Nawet spadochrony są przestrzelone, tak że w razie katastrofy nie można ich używać. Przy operacjach nad Niemcami straty wynoszą 3-5 proc. W operacjach nad Polską przenoszą 30 procent. Z polskiego punktu widzenia jest to samobójcze wybijanie lotników, na co Anglicy stanowczo się nie godzą”.
Przy braku powodzenia i kolosalnych stratach należało jak najszybciej zakończyć dalszych walk, od połowy sierpnia dowódca sił niemieckich generał Erich von dem Bacha-Zelewskie, podejmował próby dotarcia do dowództwa powstania z propozycjami kapitulacyjnymi, jednak strona polska odrzuciła propozycję kapitulacji.
14 sierpnia Komorowski wydał rozkaz do oddziałów Armii Krajowej na terenie całego kraju, aby spieszyły na odsiecz Warszawie. „Rozkaz został nadany otwartym, nie zaszyfrowanym tekstem przez radio. Na liczne oddziały, które wyruszyły w stronę stolicy, oczywiście czekali więc już po drodze Niemcy. Do stolicy nie przebił się prawie nikt, a do dzisiaj nikt nie policzył, ilu ludzi zginęło w konsekwencji tego rozkazu”.
Niestety jak to jest z reguły w naszym kraju bohaterstwem wykazywały się dzieci i młodzież, niestety nie można tego powiedzieć o tych co wydali rozkaz wybuchu powstania. „Cierpiący na chorobę zatoki szczękowej, kontuzjowany po eksplozji samochodu pułapki „Bór” siedział całkowicie odrętwiały w zaciemnionym pokoju. Był bierny, nie wydawał żadnych rozkazów, podobno się modlił. Okulicki zadekował się w jakimś mieszkaniu i pił wódkę. „Monter” miotał się, próbując dowodzić. Ranny, w bombardowaniu gmachu PKO, został tylko generał Pełczyński. Ani jeden z generałów Powstania Warszawskiego, tak beztrosko wysyłających bezbronnych przeciw czołgom i samolotom, żaden z nich nie poległ w walce, żaden też nie strzelił sobie w łeb po klęsce, na całopalnym stosie stolicy. Jeden Okulicki kontynuował walkę w konspiracji. Inni grzecznie pomaszerowali do niewoli, przechować w niej bezpiecznie swe cenne żywoty do końca wojny, potem zaś aby przyznawać i przyjmować medale, pisać pamiętniki...”.
Tłumiące powstanie oddziały niemieckie urządziły rzeź ludności cywilnej. Na samej Woli w jednej tylko egzekucji zabito 30 tyś ludzi. Kwestią, mało poruszaną w oficjalnej historiografii jest wysoki odsetek wśród oddziałów niemieckich żołnierzy nie mówiących po niemiecku. „Byli to przede wszystkim Rosjanie z Brygady Szturmowej SS RONA Bronisława Kamińskiego, żołnierze 1. azerbejdżańskiego batalionu polowego i inni przedstawiciele narodów Wschodu. Sporą część Niemców stanowili zaś zwykli przestępcy z brygady Dirlewangera”.
Ponieważ wycofująca się kanałami Armia Krajowa, pozostawiała cywilów na pastwę Niemców, którzy ich potem mordowali, nastroje warszawiaków szybko się więc zmieniły. „To coś, o czym bardzo rzadko się mówi - kolejny z licznych powstańczych tematów tabu. Faktem jest jednak, że wraz z przeciąganiem się walk Armia Krajowa została przez wielu warszawiaków wręcz znienawidzona. Ludzie byli wstrząśnięci skalą zniszczeń i cierpień, jakie sprowadziło na Warszawę Powstanie. Kobiety złorzeczyły powstańcom, dochodziło nawet do tak gorszących scen, jak próby zlinczowania rannych żołnierzy czy rozmyślne wprowadzanie w błąd pododdziałów szukających miejsc bezpiecznych od niemieckiego ostrzału. Gdy generał Bór-Komorowski przechodził piwnicami zburzonych kamienic przy placu Trzech Krzyży, słyszał za sobą okrzyki zrozpaczonych kobiet: „Ty morderco naszych dzieci!”.
Gdy przed kapitulacją Starówki sztab AK wraz z całym wojskiem ewakuował się do Śródmieścia, porzucając kilkadziesiąt tysięcy cywilów na pastwę Niemców, doszło wręcz do eksplozji nienawiści. Mówiono, że „szczury uciekły kanałami”, a gdy powstańcy schodzili do włazów, ludność zbierała się wokół i miotała na nich obelgi”. „Niestety do coraz poważniejszego konfliktu na linii cywile-powstańcy doprowadziło również skandaliczne zachowanie wielu AK-owców wobec zwykłych warszawiaków. Szczególnie zasłynęli tu cieszący się fatalną sławą żandarmi z Korpusu Bezpieczeństwa. Często zachowywali się niezwykle brutalnie i butnie. Dochodziło do nadużyć. Na przykład przy rozdzielaniu skromnych zapasów żywności, kiedy to wojsko oczywiście zawsze miało pierwszeństwo. Bardzo ostro obchodzono się z cywilami podczas przymusowej rekrutacji do prac pomocniczych, na przykład kopania dołów dobiegowych. Na porządku dziennym było też przepędzanie cywilów od nielicznych studzien. Tymczasem wody było tak mało, że ludzie dosłownie umierali z pragnienia. W końcu dowództwo powstańcze zmuszone było wydać rozkazy nakazujące okiełznanie zdemoralizowanych żołnierzy, szczególnie żandarmów. „W sposobie zachowania się i traktowania ludności naśladowali żandarmerię niemiecką, siali dookoła zgorszenie, dokonywali kradzieży” – pisał Antoni Chruściel „Monter”. Jest tajemnicą poliszynela, że podczas Powstania rozstrzeliwano powstańców za gwałty na ludności.
Wbrew naszej łzawej, heroicznej literaturze - 2 października 1944 roku oddziały powstańcze idące składać broń nie były wcale żegnane przez ludność „czułymi, wdzięcznymi spojrzeniami”, ale najgorszymi wyzwiskami”.
„Skala katastrofy była niebywała. W sumie podczas Powstania Warszawskiego poległo 18 tysięcy polskich żołnierzy. Gwałtowną śmiercią zginęło zaś 150 tysięcy cywilów. Kolejne tysiące straciły życie w obozach przejściowych i koncentracyjnych, do których wypędzono ludność. Była to więc prawdziwa hekatomba. Niemcy w Powstaniu Warszawskim stracili 1,6 tysiąca żołnierzy.
„Gdyby jakikolwiek generał amerykański czy brytyjski osiągnął takie wyniki - pisał Andrzej Solak - oddano by go pod sąd. U nas takim ludziom stawia się pomniki”.
27 września 1944 roku zdymisjonowany został ze stanowiska naczelnego wodza generał Kazimierz Sosnkowski. Trzy dni później naczelnym wodzem mianowany został generał Bór-Komorowski, który właśnie zmierzał do niemieckiej niewoli. „Nie mniejsze kontrowersje wywołało nadanie „Borowi” - który niemal całe powstanie spędził w całkowitej apatii, siedząc w ciemnym pokoju - Orderu Virtuti Militari. Trudno Polakowi nie myśleć o tej różnicy w potraktowaniu Sosnkowskiego i Komorowskiego z zażenowaniem. Ale z drugiej strony, jakież to polskie... Wolimy przecież niekompetentnych partaczy -byle tylko mieli usta pełne frazesów i patriotycznych sloganów - od fachowców i zimnych realistów. Wolimy tych, którzy mówią to, co chcielibyśmy usłyszeć, choćby było to kłamstwem, od tych, którzy walą nam prosto w oczy przykrą prawdę”.
„Zgodnie z nacjonalistycznym dogmatem Polacy mają być bowiem lepszym typem człowieka, który nigdy się nie myli. Historia nie ma zaś służyć dochodzeniu do prawdy i wyciąganiu z niej wniosków, ale budowaniu dumy narodowej. Wszyscy ci historycy, wiedząc, że fakty są przeciwko nim, stworzyli powstańczą mitologię. Serię propagandowych tez, które mają zamknąć usta każdemu, kto ośmieliłby się „szargać świętości” i powiedzieć lub napisać prawdę o Powstaniu”.
Tym razem jako podsumowanie zacytuję ponownie autora, trudno bowiem w naszym kraju prowadzi się jakąkolwiek dyskusję, jak to opisał niedawno mój znajomy, „nie chce mu się już kopać z koniem”, u nas bowiem dyskusja przypomina bardzo często atak histerii jednego z rozmówców, nie podaje się kontrargumentów lecz rzuca opiniami. Kiedyś tak dyskutowały dzieci dzisiaj ta forma stała się powszechna wśród ludzi wykształconych.
„Trudno polemizować z ludźmi, którzy zamiast logicznie myśleć, kierują się emocjami i powtarzają wyuczone slogany. Szczególnie że każdy głos rozsądku na temat Powstania Warszawskiego wywołuje histerię i niezwykle agresywne ataki. Ludzie wskazujący na tragiczny bezsens tej bitwy są odsądzani od czci i wiary, jako zaprzańcy i nihiliści, którzy deprawują młodzież i powtarzają komunistyczne kłamstwa.
Na Powstaniu Warszawskim skorzystał tylko i wyłącznie Związek Sowiecki. Paradoksem Powstania Warszawskiego jest bowiem to, że przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Choć jego celem miało być uchronienie Polski przed całkowitym ujarzmieniem przez Sowiety, to do tego ujarzmienia wybitnie się przyczyniło. Otworzyło Stalinowi drogę do podboju Rzeczypospolitej.
Choć militarne zwycięstwo nad Powstaniem Warszawskim odnieśli Niemcy, to jego zwycięzcą politycznym był Związek Sowiecki. Olbrzymia liczba Polaków po klęsce Powstania uznała, że na żaden Zachód nie ma co liczyć i należy się jakoś ułożyć ze Wschodem. Klęska Powstania, a więc i klęska polskiego podziemia niepodległościowego, wielu pchnęła w objęcia komunistów”. Jako podsumowanie urojeń Okulickiego, Bora Komorowskiego i Mikołajczyka najlepiej posłużą słowa Nikity Chruszczowa.
„Ci ludzie - mówił Chruszczow - chcieli, wykorzystując nasze wojska, naszą siłę, naszą krew, rozgromić Niemców i oswobodzić Polskę, ale żeby Polska pozostała krajem kapitalistycznym, związanym z Zachodem”
תגובות