Moim największym marzeniem w życiu do niedawna była wyprawa do Tybetu. Wyobrażałem sobie jak wędruję po Dachu Świata, przemierzam bezkresne, puste przestrzenie i zwiedzam buddyjskie klasztory, w których widzę medytujących mnichów.
Magia tybetańskich klasztorów sięga lat trzydziestych, kiedy to, w 1933 roku ukazała się książka Jamesa Hiltona „Lost Horizon”, który rzekomo opierając się na tajemniczych tybetańskich źródłach, opisał utopijną dolinę Shangri La, w mitycznych tybetańskich górach Kunlun. Mit Hiltona utrwalali i podtrzymywali hollywoodzcy gwiazdorzy tacy jak Richard Gere a także filmy jak np. Siedem lat w Tybecie. Mit również ciągle ożywiają kolejni ludzie Zachodu mający kontakt z buddyzmem tantrycznym. Gdy mówimy o Tybecie, to podświadomie mamy przed oczami obraz modlących się lamów. Do tego dochodzi nieodłączny moralny kompas ludzkości w postaci tułającego się przed chińskimi komunistami, dobrotliwie uśmiechniętego Dalaj Lamy.
I wszystko byłoby fajne, gdyby nie to, że te mity z prawdą nie mają nic wspólnego.
Trzeba sobie wyjaśnić trzy aspekty, po pierwsze omówić osobę samego Buddy i buddyzmu, po drugie zagłębić się praktykę buddyzmu tantrycznego oraz po trzecie, opisać irracjonalny stosunek ludzi Zachodu do buddyzmu tantrycznego.
Twórcą buddyzmu był jakżeby inaczej sam Budda, czyli książę Siddhartha Gautama urodzony około 450 roku p. n. e. w Lumbini, na granicy między Nepalem a Indiami. Siddahartha wychowany w luksusie i z dala od trosk opuścił pałac cztery razy, podczas których kolejno spotkał starca, ciężko chorego, zmarłego niesionego na kremację oraz pobożnego żebraka. Te cztery nieznane mu doświadczenia spowodowały, że Gautama, wyrzekł się wszystkiego, majątku, pozycji i stał się poszukującym prawdy ascetą. Po sześciu latach ascezy, doszedł do wniosku, że musi poszukać własnej drogi do zbawienia, zaczął z powrotem jeść co spowodowało, że opuścili go uczniowie.
W wieku 35 lat, po długiej medytacji pod drzewem figowym doznał oświecenia i stał się Buddą, czyli przebudzonym lub oświeconym. Przez kolejne 45 lat nauczał. Umierając w wieku 80 lat powiedział ostatnie słowa:
„A więc pamiętajcie moi uczniowie: wszystkie rzeczy przemijają, nie ustawajcie w waszym trudzie.”
Istotą nauki Buddy jest spostrzeżenie, że nasze życie naznaczone jest nie tylko miłością, szczęściem i dobrem, ale także nieszczęściem, zawiścią i złem. Krótko mówiąc, nasze życie wszystko jest pełne cierpienia. Dlatego sednem nauki Buddy, jest uwolnienie się od cierpienia. Podczas Oświecenia, Budda poznał Cztery Szlachetne Prawdy. Pierwsza z nich zajmuje się człowiekiem, jego narodzinami, starością, chorobą i śmiercią. To ona pozwala zrozumieć istotę cierpienia. Druga zajmuje się przyczynami wiecznego koła narodzin i śmierci, i siłami które je napędzają: zmysłową przyjemnością, pragnieniami, tęsknotą za śmiercią, przekonaniem o nieśmiertelnej duszy, pożądaniem, seksualnością, pragnieniem wpływów i władzy. Trzecia Prawda opisuje zniesienie pragnienia, dzięki czemu uzyska się nirwanę. Czwarta pokazuje drogę do nirwany, czyli Szlachetną Ośmioraką Ścieżkę: właściwy pogląd, właściwe postanowienie, właściwą mowę, właściwe działanie, właściwy żywot, właściwe dążenie, właściwą uważność, właściwe skupienie. Celem jest osiągnięcie Nirwany, czyli stanu doskonałego, transcendentalnego i przerwanie ciągłej reinkarnacji. Aby osiągnąć Nirwanę, i przerwać krąg cierpienia trzeba się wyzbyć wszelkich pragnień.
Trudno nie zauważyć podobieństw pomiędzy naukami Buddy a młodszym o ponad sto lat greckim epikureizmem.
W obrębie buddyzmu występuje kilka głównych nurtów: hinajana (Azja Południowa – Sri Lanka, Tajlandia, Birma, Laos, Kambodża), mahajana (Chiny, Korea), zen (Japonia) oraz Wadżrajana (Tybet i Ladakh).
Z pierwszą odmianą buddyzmu, z jaką się zetknąłem była mahajana, a konkretnie mnisi z Klasztoru Shaolin. Ponieważ wu shu, to była sztuka walki jaką zacząłem uprawiać, poznałem żmudne wielogodzinne ćwiczenia mnichów, ciężki trening będący formą medytacji. Kolejną odmianą był buddyzm zen, który poznałem podczas wyprawy do Japonii, gdy trenowałem Karate Kyokushinkai. Ponownie zetknąłem się z godzinami medytacji i skupienia. Później, gdy byłem sędzią w muay thai pojechałem do Tajlandii, i poznałem hinajanę, otwarte świątynie, wielkie posągi Buddy i narożniki zdobione przedstawieniem różnych demonów. Jednak co ważne nikt im żadnej czci nie oddawał. Następnie znalazłem się w Korei, i w Pusan podczas nabożeństwa przeżyłem coś wspaniałego, gdy jeden z mnichów przerwał modlitwy i zaprosił mnie do świątyni. Ponownie wszystko otwarte dla wszystkich a mnisi skupieni na medytacji i modlitwach. Ostatnią odmianą, której jeszcze nie poznałem był buddyzm tantryczny, tybetański, jawiący się niczym wielka tajemnica gdzieś w równie tajemniczym Tybecie.
Nie mogąc jechać do okupowanego przez komunistów Tybetu, wybrałem się do części indyjskiej Tybetu, czyli do Ladakh. I właśnie w Ladakh przeżyłem największe rozczarowanie.
Ale po kolei.
Byłem chyba we wszystkich klasztorach w Ladakhu, a jeśli nie wszystkich to w ogromnej większości. Trzeba przyznać, część z nich jest przepięknie ulokowana na wzgórzach, górując nad równie przepiękną okolicą. Schemat klasztorów jest taki sam, stopniowo wchodzi się do góry mijając kolejne świątynie. I tu był pierwszy punkt, który mnie zaskoczył. W każdym klasztorze są co najmniej dwie świątynie, przeważnie jest ich więcej. Jedna z nich poświęcona jest Buddzie, a pozostała różnym bogom i demonom. W niektórych stoją gigantyczne straszydła z mieczami, kilkunastoma rękami i wieloma głowami. Co ważne o ile przeważnie zawsze można robić zdjęcia w świątyniach z Buddą, to zawsze, ale to zawsze, jest ścisły zakaz robienia zdjęć demonom i dziwacznym bogom rodem z Indii. To jest pierwsza hipokryzja buddyzmu tantrycznego, o ile hinduizm nie wstydzi się swoich bogów i na ulicach często widać zarzynane kozy i pryskanie krwią na ołtarze, ewentualnie zdobienie ich jelitami zaszlachtowanych zwierząt co sam widziałem w Nepalu, w Bhaktapur, to buddyzm tantryczny zdaje się silnie pilnować, aby ten obraz nie dotarł na Zachód. Każda świątynia jest bardziej okamerowana, niż nasze banki a na zewnątrz jak cerber zawsze siedzi mnich z uwagą wpatrujący się w obraz z kamer, często dodatkowo pilnuje wewnątrz świątyni. Właściwie moim zdaniem dla wyznawców tej odmiany buddyzmu, postać samego Buddy jest mniej ważna od demonów i bożków. Oczywiście, od ludzi Zachodu usłyszycie, że to nie są prawdziwe demony a jedynie personifikacja lęków i złych myśli, jednak gdy widzę różne amulety i totemy na domach, osobiście uważam, że Tybetańczycy i mnisi te molochy traktują dosłownie.
Podczas recytacji mnisi odprawiają różne gusła, np. polewają ryż colą. Jakoś nie potrafię znaleźć nigdzie w naukach Buddy powiązania dążenia do oświecenia z polewaniem ryżu colą, natomiast widzę jasno nawiązanie do słowiańskich dziadów, opisywanych przez Mickiewicza.
Sam buddyzm tantryczny , dzieli się na dwa odłamy, jedni noszą żółte czapki, drudzy noszą czerwone berety, a raczej czapki gazeciarzy. Żółte czapki za swojego przywódcę uznają Dalaj Lamę, czerwone berety nie.
I teraz dochodzimy do mnichów. Zapomnijcie, ze ich zobaczycie podczas modlitw. Udało mi się to tylko trzy razy. Pierwszy raz podczas porannej recytacji obecny był tylko jeden mnich, ponieważ reszta wyjechała na wakacje (sic !!), drugi raz podczas święta, mnisi siedzieli po turecku (!!, nie w lotosie !!), przy charakterystycznych ławkach, w których ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu mieli herbatę i przekąski (sic !!), a potem wygonili wszystkich z jadalni bo mieli przerwę na jedzenie. Podczas trzeciego razu, nad jeziorem Tsomoriri to już w ogóle była jakaś komedia, znudzony mnich zaczął bełkotać (dosłownie) recytację, ciągle spoglądając co się dzieje za oknem i co chwilę ziewając tak, że o mało by mu szczęki wypadły z zawiasów. Kurde, podczas 32 lat mojej pracy jako belfra, nigdy nie miałem tak znudzonego ucznia jak ten dążący do oświecenia mnich.
Nie zobaczycie również mnichów ascetów, wszyscy są dobrze odżywieni, co na niskokalorycznym żarciu wege jest nie lada wyczynem. Dalej, żaden z nich za bardzo nie wystawia się na cierpienie, na szatach, często brudnych mają bluzy dresowe, kurtki itd. Mało, który ma ogoloną głowę, część z nich ma w ogóle brody. A gdy byliśmy nad Tsomoriri, okupowali knajpę, w której jedliśmy lunch, i oglądali filmy na fonie. W sumie w ogóle wyglądali jak wiejskie lumpy, całe szczęście w Ladakhu jest ścisła prohibicja, więc były pewne granice. Żeby było jasne, mnicha buddyjskiego w buddyzmie tantrycznym zobaczycie przy monitoringu, w sklepie klasztornym, i w każdym innym miejscu tylko nie na modlitwie.
Kolejna rzecz, w odróżnieniu od naszych zakonników, lamowie nie śpią w celach, lecz mieszkają w ładnych białych domkach wybudowanych tuż obok klasztoru.
Zresztą sam Dalaj Lama, ten co proponował dziecku aby possało mu język jakby ktoś nie wiedział, je mięcho ponieważ tak mu rzekomo zalecił lekarz dla zdrowotności. I w tym miejscu jakoś nie przeszkadza mu zakaz zabijania. W ogóle w tej wersji buddyzmu wszystko jest proste, dlatego tak się ta wersja białym podoba, zakazy można naginać jak się chce, po prostu trzeba dojść do wniosku, że szybciej osiągniemy oświecenie w inny sposób.
Żeby rozjaśnić o co chodzi. Zakładając, że powinniśmy ograniczyć jedzenie, ale ponieważ z pustym żołądkiem mamy problem ze skupieniem na poszukiwaniu prawdy, lepiej się najeść i wtedy będzie git. Jak mamy problem z medytacją, lepiej iść do sklepu, pogadać z ludźmi, bo być może dzięki temu szybciej doznamy oświecenia. Powiem szczerze, bardzo wygodna religia. Nie dziwię się, że Białym tak bardzo przypada do gustu.
I ostatnia rzecz, która mnie mega raziła. W tej wersji buddyzmu najważniejsze są: po pierwsze pieniądze, po drugie pieniądze i po trzecie pieniądze. Pieniądze są wszędzie, pod posągami, pod obrazami, za ramami, w skarbonkach, pod sufitem, na ścianach i lamowie dostają je ciągle do łapki albo na stolik. To co piszę to nie jest metafora, pieniądze są dosłownie wszędzie. Nie wiedziałem, że Budda powiedział, że hajs jest taki niezbędny do osiągnięcia Nirwany.
Dla mnie buddyzm tantryczny to całkowita barbaryzacja nauk Buddy, ich całkowite przeinaczenie. Cała ta religia to jedna wielka hipokryzja, to nie buddyzm a krypto hinduizm i szamanizm. Najgorsze jednak, że lamowie zdają się wiedzieć doskonale o co chodzi i dlatego pilnują aby na Zachód szedł cukierkowy przekaz buddyzmu, Shangri La i dobrotliwego Dalaj Lamy. Problem w tym, że rzeczywistość od tego sielankowego obrazu bardzo się różni. Dla mnie to było jedno wielkie rozczarowanie. Może gdybym nie miał wcześniej kontaktu z innymi odmianami buddyzmu bym to łyknął, problem w tym, że miałem i wiem jak to wygląda w innych odłamach, dlatego dla mnie buddyzm tantryczny to buddyzm skażony wszelkiej maści gusłami i jedna wielka hipokryzja wykorzystana na użytek Zachodu.
I w tym miejscu dochodzimy do ostatniego punktu, stosunku ludzi Zachodu do buddyzmu tantrycznego. Pojawia się coś zadziwiającego, ludzie wyśmiewający chrześcijaństwo, krytykujący je na każdym kroku, za wszystko, tu, bez mrugnięcia okiem łykają wszystko jak leci. Z nabożną czcią gapią się na wielorękie bożki, podziwiają demony, kładą pieniądze za obrazki, kłaniają się zwierzęcym pyskom hinduistycznych bóstw, podziwiają wszelkie gusła, z zachwytem patrzą na szwędających się bez celu mnichów a nade wszystko widzą religijną głębię tam gdzie jej nawet lamowie nie widzą. Symbolem tego podejścia była świątynia wykuta w skale, gdzie w całym klasztorze nie było widać ani jednego mnicha a medytowała jedynie biała kobieta. Myślę, że mnisi muszą mieć całkiem fajną polewę obserwując nawiedzonych Białych medytujących gdy oni w tym czasie leżą na łóżkach.
Commentaires