Druga część wyprawy miała charakter motoryzacyjny, poruszaliśmy się busem. Muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem motoryzacji indyjskiej. Jak się popatrzy na to, po czym poruszają się ich auta, robią one niesamowite wrażenie. Moja Alfa rozpadłaby się na kawałki. Ich auta mają bardzo dobre i wysokie zawieszenie. Bardzo mały również mają promień skrętu, o wiele mniejszy od naszych aut. Co najważniejsze wszystkie są produkowane na miejscowym rynku albo przez firmy rodzime, takie jak Tata, albo przez miejscowe oddziały koncernów japońskich, przede wszystkim Suzuki.
Drogi są różne, od asfaltowych, poprzez brukowe, po jedynie ubity żwir. To co je łączy, to ich szerokość i krętość. Wszystkie są bardzo wąskie, nawierzchnia jest niewiele szersza od szerokości ciężarówki, i wszystkie są bardzo kręte, prowadząc przez góry. Jednocześnie brak im jakichkolwiek zabezpieczeń. Wyobraźcie sobie co się dzieje gdy auta muszą się wyminąć. Ciekawy jest również sam ruch drogowy. Gdyby u nas był taki liberalizm, ludzie by się pozabijali na drogach. W Indiach jest system jak w krajach arabskich, używa się przede wszystkim klaksonu. Podwójny klakson oznacza, że auto zaczyna wyprzedzać, i tu jest główna różnica pomiędzy naszymi kierowcami a jakimikolwiek innymi. Polscy kierowcy uznają auto za substytut penisa i w momencie wyprzedzania robią wszystko aby temu przeszkodzić, w Azji kierowca wyprzedzany zjeżdża na bok i robi wolny przejazd. Efektem jest brak wypadków i o wiele większe względne bezpieczeństwo na drogach. Po prostu kierowcy muszą myśleć. Tak samo przy przejściu przez ulicę, mimo braku pierwszeństwa dla pieszych, przechodzi się gdzie chce, policja nie zwraca na to uwagi i o dziwo… nikt nikogo nie przejeżdża. Ponownie. Wystarczy myśleć gdy się przechodzi przez jezdnię i jedzie po niej autem.
Wyjechaliśmy z Leh zaraz po śniadaniu. Pierwszym celem była malownicza przełęcz Khardung La na wysokości niemal 5400 metrów. Z niej zjechaliśmy do doliny rzeki Nubry. Znajdują się na niej typowo pustynne wydmy otoczone bajecznie kolorowymi górami. Na tych wydmach spotkaliśmy unikatowe dwugarbne baktriany. Ponieważ akurat odbywało się Święto Jedwabnego Szlaku, wszędzie była masa wielbłądów, ludzi, stoisk i tarcz łuczniczych. Na nocleg zjechaliśmy do motelu we wsi Hundar. Wszystko z okazji święta było oświetlone kolorowymi lampkami. Niestety musieliśmy na noc zamknąć okno bo nam zaczęły walić po szybach wlatujące chrabąszcze, wielkości naszych majowych.
Następny dzień miał być luźniutki, czekał nas tylko przejazd. Jednak szybko okazało się, że natura uznała inaczej. Po wyjeździe z doliny Nubra okazało się, że rwąca z lodowców woda zerwała drogę. Musieliśmy zawrócić przez Khardung La, na domiar zaczął kropić deszcz. Po nadłożeniu drogi dojechaliśmy do słynnego z bollywoodzkich filmów wielkiego, bezodpływowego, słonego jeziora Pangong Tso, na wysokości 4350 metrów. Ogromne niemal 150 kilometrowej długości jezioro w połowie należy do Chin a w połowie do Indii. Pływają po nim indyjskie okręty wojenne. Po chwili dla zdjęć ruszyliśmy dalej. Zaraz jednak znowu zaczął się problem. Znowu zalana droga i zerwany asfalt. Tym razem nawet indyjskie zawieszenie nie dało rady, musieliśmy zjechać z drogi i po zboczu dostać się nad sam brzeg jeziora i przejechać po jego obrzeżu. Udało się. Straciliśmy łącznie jednak kilka godzin. Wieczorem z opóźnieniem dojechaliśmy na nocleg w dolinie Indusu.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy do najwyższego noclegu w jakim mieliśmy spać. Tybet i Chiny były tuż za górą. Gdy przebijaliśmy się przez kolejne położone na ponad 5000 metrów przełęcze zaczęło lać i zrobiło się po raz pierwszy zimno. W końcu dojechaliśmy do przepięknego jeziora Tsomoriri i o wiele mniej malowniczej wsi Korzok położonej na wysokości 4580 metrów. Wylosowaliśmy pokój z widokiem na jeziora i znajdujące się za nim malownicze góry. Wieś Korzok, w której znajdowało się stosunkowo sporo turystów, była zupełnie inna niż wszystkie pozostałe, brudna, zaśmiecona, ludzie jacyś dziwni, przypominała mi amerykańskie horrory. Całe szczęście widok z pokoju był unikatowy no i jadalnia przypominała nasze schroniska górskie.
Rano wyruszyliśmy w powrotną drogę do Leh. Zobaczyliśmy kolejne przepiękne jezioro Tso Kar, następnie przejeżdżając obok stada dzikich jaków przez kolejną wysoką przełęcz dotarliśmy ponownie do Doliny Indusu. Po drodze zwiedzieliśmy jeszcze dwa klasztory – ze względu na konotacje z rodziną królewską uznawany za najważniejszy w regionie klasztor w Hemis oraz widoczny z daleka, wznoszący się wysoko ponad dolinę duży i ważny klasztor w Thikse.
Comments