top of page

Zapiski z wyprawy do Indii – Posiłki

Przed wylotem do Indii informowano nas, że będziemy mieli do czynienia z dietą wegańską a w przypadku mięsa, jak zobaczymy je na targu to odechce nam się je jeść. W oparciu o bagaż doświadczeń życiowych wrzuciłem do torby kilka puszek mięcha i kiełbasę dojrzewającą. Ponieważ już jeździłem po krajach buddyjskich spodziewałem się kuchni podobnej do tajskiej, nepalskiej ewentualnie koreańskiej.

 

Na miejscu okazało się, że nasz polski przewodnik postawił sobie za cel uczynienia z nas wszystkich wegan i z premedytacją wybierał knajpy pure wege. O ile w sytuacji gdy nie było innej możliwości mogłem to znieść, to jednak, gdy tuż obok była knajpa z posiłkami mięsnymi powiedziałem wprost, że wege nie byłem i nie będę, a w moim jadłospisie mięso jest obecne. Jako dietetyk nikomu niczego nie narzucam, nie prowadzę żadnej krucjaty dietetycznej, jak ktoś chce jeść styropian wisi mi to, ale nie znoszę jak ktoś próbuje mi narzucić swój światopogląd. Więc gdy przekaz mimo wszystko nie docierał, chodziłem z kolegą jeść do innej knajpy.




 

Przede wszystkim,  nie zrobiły na mnie większego wrażenia wiszące na targu kurczaki lub baranina, nie takie rzeczy widziałem w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie abym przeżył szok kulturowy.

Jeśli chodzi o kuchnię ladakhijską, to królowały trzy rodzaje chleba, jeden taki sam jak w krajach arabskich i środkowo azjatyckich, czyli napompowany, drugi chleb kaszmirski, ten mi najmniej smakował, przypominał poprzedni ale bardziej suchy i twardy, oraz trzeci pulchny i tłusty chleb naan, ten mi najlepiej smakował. Do chleba było masło oraz omlet i preferowane przeze mnie jaja na twardo.

 

W przypadku obiadu, jeśli chodzi o potrawy ladakhijskie, to smakowały mi pierogi momo, i to zarówno w wersji wege jak i nadziewane kurczakiem lub baraniną. Takie same jadłem w Nepalu, tylko nie pamiętam jak się tam nazywały. Bardzo przypominają gruzińskie chinkali ale bez sosu wewnątrz.

Drugą potrawą, która mi smakowała, była zupa thukpa, tak samo, zarówno w wersji wege, jak i z jajkiem lub z kurczakiem. Pożywna, gęsta, z dużą ilością makaronu dostarczała dużo energii.

 

Za to typowa kuchnia indyjska mnie rozczarowała. Właściwie cała jest na jedno kopyto. Jedno danie to ryż, drugie jakieś sosy a trzecie warzywa w formie potrawki. Dla mnie te sosy, bez względu na to, czy są wege, czy z kurczakiem, czy też z baraniną są beznadziejne. Hindusi używają bardzo mało soli a dużo curry, garam masali w efekcie wszystkie te sosy są ostre ale jednocześnie mdłe i pozbawione wyrazu. Nie umywają się do wyrazistych potraw tajskich lub chińskich, i właściwie wszystkie smakują tak samo.

 

Do  obiadu podawane są tzw. pickle, które z ogórkami nie mają nic wspólnego. To przygotowane na ostro i kwaśno papryki i inne jarzyny. Problem w tym, że komponent kwaśno wyraźnie dominuje nad ostro.

 

W ogóle nie do przyjęcia jest dla mnie chleb tostowy. Najbardziej chemiczny i mający wywalony w kosmos indeks glikemiczny produkt. Śmieszyło mnie jak wakacyjni weganie zajadali się tym syfem dodatkowo smarując go nawalonym cukrem dżemem. Ogólnie w Indiach wszystko jest masakrycznie przesłodzone, tam nawet cola jest dużo słodsza. Gdy kupiłem mirindę to aż mnie skręcało, bo jeszcze ją podrasowali aspartamem. Tony cukru są dosłownie wszędzie. Gdy w samolocie chciałem się napić czegoś słonego, poszedłem po sok pomidorowy, gdy się napiłem, myślałem, że szlag mnie trafi. Jak można pocukrować sok pomidorowy? Cukier, jest na cukru i cukrem pogania. W sumie to mam sens, już całkiem niedługo będzie półtora miliarda cukrzyków do leczenia. Jedyne co poza wodą było strawne do picia, to woda kokosowa, bez jakichkolwiek dodatków i w miarę tania. Ogólnie rynek wody i napojów gazowanych  w 100% opanowały Coca cola i Pepsi.

 

Moje posiłki uratował kurczak tandoori. Tandoori to piec gliniany. Kurczak upieczony na ostro, z ziemniakami, miał wyrazisty smak i w każdej knajpie świetnie smakował.

 

Raz miałem ochotę na coś słodkiego. W Leh, w cukierni kupiłem ciastko cynamonowe. Smakowało idealnie jak nasze drożdżówki, nie przesłodzone, podane podgrzane, przypomniało mi nasze cukiernie.

Tajemnicą dla mnie jest to co Hindusi robią z mlekiem. Z produktów mlecznych można zjeść jedynie jogurt i masło. W Indiach nie ma w ogóle serów. Nie ma serów półtłustych ani twarogów. Nawet w sałatce greckiej zamiast fety nawalili tofu. W Azji Środkowej też jedzą mało mięsa, ale jest grom produktów mlecznych, maślanki, twarogów. Tu tego nie ma, co jest bardzo dziwne, bo krowy są dojone i jest ich wiele.

 

Lodów się bałem zjeść bo nigdy nie wiadomo jakiej wody użyto. Zaskoczeniem dla mnie była całkowita prohibicja. Zarówno w Ladakh jak i Delphi czujecie się jak w Stanach za Al Capone. Piwo można kupić tylko w niektórych knajpach a i tak przynoszą je jakichś zastępczych butelkach. Gdy zamówiliśmy je w hotelu, gość przyleciał po mnie do knajpy, abym mu otwarł pokój i po kryjomu przyniósł mi je w torbie. Raz w Leh trafiliśmy na nielegalny sklep w bramie, w którym Chińczycy sprzedawali piwo. Miejscowi podjeżdżali autami i kupowali całe pudełka. Po dwóch godzinach było po wszystkim. Alkohol w dużym wyborze pojawił się dopiero na lotnisku i w samolocie.

 

Podsumowując, kuchnia indyjska moim zdaniem jest beznadziejna. W życiu jadłem tylko jedną gorszą od niej, koreańską. Jest ostra, mdła i bez wyrazu. Gdy wylądowaliśmy we Frankfurcie, jedząc w hotelu świetnie przyrządzonego steka z frytkami, i popijając go piwem, poczułem się jak w niebie.



29 wyświetleń0 komentarzy

Commentaires


bottom of page